[ Pobierz całość w formacie PDF ]

królowa, osobnik składający jaja. Miliony jaj. W niczym nie będzie przypominać tego, który
biega tu na swobodzie. - Zciszyła głos. - Jak już powiedziałam, nikt nie miał doświadczenia z
larwą królowej. Nie wiem, jak długiego okresu wylęgania ona wymaga, jest jednak oczywiste,
że znacznie dłuższego niż u zwykłego robotnika.
Spojrzał na nią.
- Nadal mam wrażenie, że pieprzysz. Jeśli masz w brzuchu takiego stwora, to jak on się
tam dostał?
Patrzyła w dół, na własne dłonie.
- Kiedy byłam w hibernacji. Myślę, że ten okropny sen, który wtedy miałam, nie był
właściwie snem. Zostałam zgwałcona, choć nie wiem, czy jest to całkowicie adekwatny
termin. Gwałt to akt przemocy popełniony z premedytacją. To był akt prokreacji, nawet jeśli
mój udział w nim nie był dobrowolny. My nazwalibyśmy to gwałtem, wątpię jednak, by owo
stworzenie się z nami zgodziło. Ten koncept wydałby mu się zapewne.., cóż, obcy.
Miała nieobecny wyraz twarzy.
- Ten, który dostał się na pokład mojego pierwszego statku, Nostromo - wspominała z
zamyśloną miną - przygotowywał się do reprodukcji, lecz on również nie był królową.
Przynajmniej niektóre z nich muszą być obojnakami. Zapładniają się same, dzięki czemu
nawet izolowany osobnik może zapewnić przedłużenie gatunku. Wojownik-robotnik potrafi
produkować jaja, ale powoli, po jednym, dopóki nie zdoła począć królowej, która przejmie od
niego to zadanie. W ten sposób mógł umieścić królową we mnie. W każdym bądz razie to jest
najlepszy scenariusz, jaki zdołałam ułożyć. Nie jestem ksenologiem.
Zawahała się.
- Pięknie, co? Mam zostać matką matki apokalipsy. Nie potrafię zrobić tego, co
powinnam, musisz więc mi pomóc. Musisz mnie zabić.
Postąpił krok do tyłu.
- Co ty, kurwa, mówisz?
- Nie kapujesz, prawda? Już jest po mnie. Zginę w tej samej minucie, gdy ona się narodzi,
ponieważ nie będę już niezbędna do jej przeżycia. Widziałam już, jak to się dzieje. To mogę
przeżyć, jeśli mogę się tak wyrazić. Byłam gotowa na śmierć już od chwili, gdy spotkałam
pierwszego z tych stworów. Niech mnie jednak diabli wezmą, jeśli pozwolę tym idiotom z
Weylanda-Yutaniego zabrać go na Ziemię. Mogłoby im się przypadkiem udać, a to dla reszty
ludzkości oznaczałoby koniec. Może nawet dla całego życia na planecie. Nie widzę powodu,
dla którego nie miałyby być zdolne do rozmnażania się w każdym zwierzęciu większym niż,
powiedzmy, kot. Ona musi zginąć i, aby to się stało, ktoś musi mnie zabić. Czujesz się na
siłach?
- Nie musisz się o to martwić.
- To jest na swój sposób zabawne. Tyle razy ostatnio zabijałam, a teraz stwierdziłam, że
nie mogę tego zrobić ten jeszcze jeden raz. Może to dlatego, że musiałam się tak mocno
koncentrować na utrzymaniu się przy życiu. Musisz więc mi pomóc. - Spojrzała mu w twarz
bez lęku. - Po prostu zrób to. Bez żadnych przemów. - Odwróciła się do niego plecami. - No,
jazda - popędzała go. Zrób to! Podobno jesteś mordercą... Zabij mnie, Dillon. Postaraj się.
Wróć do dawnych czasów. Myślę, że potrafisz to zrobić, ty wielki, brzydki sukinsynu.
Przyjrzał się jej wysmukłej postaci, bladej szyi i opuszczonym ramionom. Jeden dobrze
wymierzony cios załatwiłby sprawę, przeciął rdzeń kręgowy oraz kręgi szybko i czysto.
Zmierć nastąpiłaby niemal natychmiast. Potem zająłby się jej brzuchem, monstrualnym
organizmem rosnącym wewnątrz. Zaciągnąłby zwłoki do pieca i wrzuciłby wszystko do
środka. Po paru minutach byłby koniec. Podniósł toporek.
W mięśniach jego twarzy i ramion nastąpił gwałtowny skurcz. Toporek przeciął z
szumem zatęchłe powietrze. Zamachnął się z całej siły... i wbił go w ścianę obok jej głowy.
Szarpnęła się usłyszawszy uderzenie, po czym mrugnęła i odwróciła się nagle w jego stronę.
- Co to ma być, do diabła? Nie wyrządziłeś mi przysługi.
- Nie lubię przegrywać w walce. Z nikim ani z niczym. Ten wielki stwór pozabijał już
połowę moich facetów, a reszta siedzi i sra ze strachu. Dopóki on żyje, nie uratujesz żadnego
wszechświata.
- Coś nie tak? Myślałam, że jesteś mordercą.
- Chcę go załatwić. Jesteś mi do tego potrzebna. Jeśli on cię nie chce zabić, może nam to
pomóc w walce z nim.
Patrzyła na niego bezradnie.
- W przeciwnym razie pierdolę cię. Idz się zabić sama.
- Czy zabijesz mnie, jak już rozwalimy mu dupę?
- Nie ma sprawy. Szybko, bezboleśnie, łatwo. - Wyciągnął rękę, żeby wyrwać toporek ze
ściany.
Pozostali mężczyzni zebrali się w hali głównej. Aaron stał na boku, popijając coś ze
szklanki. Dilon i Ripley ustawili się na środku, ramię przy ramieniu, naprzeciw zebranych.
- Wybór jest taki - tłumaczył wielki mężczyzna. Albo zginiecie tutaj, siedząc na dupie,
albo tam. Będziemy jednak mieli przynajmniej szansę zabicia go. To mu się należy. Zdrowo
nam dopierdolił. Może uda się nam zemścić za tamtych. No więc, co robicie?
Morse spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Co ty, kurwa, wygadujesz?
- Chcę zabić tego wielkiego skurwysyna.
Aaron postąpił krok naprzód. Ogarnął go nagły niepokój.
- Zaczekaj. Ekipa ratunkowa jest w drodze. Czemu po prostu tego nie przeczekać?
Ripley spojrzała na niego przymrużonymi oczyma.
- Ekipa ratunkowa dla kogo?
- Dla nas.
- Gówno prawda - warknęła. - Im chodzi tylko o bestię. Wiesz o tym.
- Wszystko mi jedno, o co im chodzi. Nie zabiją nas.
- Nie jestem taka pewna. Nie znasz Towarzystwa tak dobrze, jak ja.
- Daj spokój. Zabiorą nas stąd. Przewiozą do domu.
- Nas. nie zabiorą do domu - zauważył Dillon.
- To jeszcze nie znaczy, że mam iść z nim walczyć jęknął Morce. - Jezu Chryste, zlituj
się.
Aaron potrząsnął powoli głową.
- Wszystkim wam odpierdoliła szajba. Ja mam żonę. Mam dziecko. Chcę wrócić do
domu.
Wyraz twarzy Dillona był twardy i nieustępliwy. W jego głosie pojawił się posmak
nieprzyjemnej rzeczywistości.
- Myśl realnie. Gówno nas wszystkich obchodzisz, osiemdziesiąt pięć. Nie jesteś jednym
z nas. Nie jesteś wierzący. Jesteś tylko człowiekiem Towarzystwa.
- Racja - przyznał Aaron. - Jestem człowiekiem Towarzystwa, a nie jakimś pierdolonym
kryminalistą. Wciąż mi powtarzacie, jaki ze mnie głupek, jestem jednak wystarczająco mądry,
by nie zarobić dożywotniego wyroku na tej skale i wystarczająco, by poczekać, aż pokażą się
uzbrojone siły, zanim wyruszymy do walki z tym stworem.
- Racja. Słusznie. Siedz sobie tutaj na dupie. Fajnie.
Morse szarpnął głową.
- A co, jeśli to ja posiedzę sobie tutaj na dupie?
- Nie ma sprawy - zapewnił go Dillon. - Zapomniałem. Ty jesteś ten facet, który załatwił
sobie z Bogiem, że będzie żył wiecznie. Reszta z was, cipy, też może to przeczekać. Ja i ona -
wskazał na Ripley - załatwimy całą sprawę.
Morse zawahał się. Zauważył, że kilku innych spogląda na niego. Oblizał dolną wargę.
- Dobra. Jestem z wami. Chcę, żeby zginął. Nienawidzę tego kutasa. Pozabijał też moich
przyjaciół. Dlaczego jednak nie możemy odczekać kilku godzin, żeby mieć po swojej stronie
pierdolonych techników Towarzystwa z karabinami? Dlaczego, do cholery, musimy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •