[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sierżanta. %7łołnierz miał prawie całą głowę w bandażach, ale znak Kodeksu pozostał na wierzchu,
więc mógł go dotknąć. Także i ten znak nie nosił żadnych śladów zniszczenia. Porucznik Tindall
uświadomił sobie, że zarówno sierżant, jak i porucznik Stone dysponowali ogromną mocą. Obaj
musieli być niezwykle potężnymi Magami Kodeksu, najsilniejszymi, jakich kiedykolwiek spotkał.
- Są w porządku! - krzyknął do sierżanta Evansa. - Zdejmijcie ludzi ze stanowisk strzeleckich i
ponownie wystawcie czujki!
- Zastanawiam się - napomknął Sam - w jaki sposób zdołaliście nas zauważyć. Nie
spodziewałem się, że zastanę tutaj żołnierzy.
- Nieco dalej na zachód ogłoszono alarm - wyjaśnił Tindall, prowadząc obu przybyszów w
stronę okopu. - Niespełna godzinę temu otrzymaliśmy rozkaz do wymarszu. Reszta batalionu jest
już w połowie drogi do Bain. Wezwano nas do pomocy władzom cywilnym. Pewnie znowu jakieś
kłopoty w obozach dla uchodzców z Southerling albo demonstracje Partii Ojczyznianej. Nasza
kompania miała wyruszyć ostatnia.
- Coś się wydarzyło na zachodzie? - z niepokojem dopytywał się Sam. - Zna pan może jakieś
szczegóły?
- Nie otrzymałem żadnych bliższych informacji na ten temat - odparł Tindall. - A pan,
poruczniku Stone?
- Mam nadzieję, że to nie jest to, o czym myślę - odpowiedział Sam. - Muszę się jednak
skontaktować z Kwaterą Główną, i to jak najszybciej. Czy macie tutaj jakiś telefon polowy?
- Owszem - odparł Tindall. - Niestety, straciliśmy łączność. Zdaje się, że to z powodu wiatru,
który wieje zza Muru. Być może działa aparat na stanowisku dowodzenia kompanią. W
przeciwnym razie trzeba będzie zawrócić spory kawałek i spróbować dostać się do drogi.
- A niech to! - wykrzyknął Sam, kiedy wchodzili do okopu. Na zachodzie ogłoszono jakiś
alarm. To musiało mieć związek z Hedge em i Nicholasem. Sam zupełnie bezwiednie
odpowiedział na honory, które oddał mu sierżant Evans, i nagle dostrzegł pobladłe twarze żołnierzy
wyłaniające się z mroku. Widać było, że czują ogromną ulgę, iż nie jest istotą przybyłą ze Starego
Królestwa.
Gdy do okopu wskoczył pies, ci, którzy znajdowali się najbliżej, wzdrygnęli się. Tuż za
czworonożnym towarzyszem ostrożnie i powoli zeszła Lirael. Ciągle jeszcze bolały ją mięśnie po
wyczerpującym locie. Strefa Graniczna była obszarem, w którym działo się sporo dziwnych i
przerażających rzeczy. Lirael czuła się przygnieciona ciężarem śmierci, która napierała na nią ze
wszystkich stron. Bardzo wielu Zmarłych usiłowało przekroczyć granicę oddzielającą ich od %7łycia.
Powstrzymywały ich jedynie flety wiatrowe, które wygrywały swą bezgłośną pieśń. Ustawiła je
tutaj, na pasie Ziemi Niczyjej, Sabriel Abhorsen. Musiało tak być, flety wiatrowe spełniały bowiem
swoją rolę tylko tak długo, jak żył Abhorsen, który je sporządził. Po śmierci Sabriel rozpadłyby się
z chwilą najbliższej pełni księżyca. Zmarli powstaliby z martwych i trwaliby tak, dopóki nie
spętałby ich kolejny Abhorsen. Lirael uświadomiła sobie nagle, że to właśnie ona jest następczynią
Abhorsenów.
Porucznik Tindall zauważył, że drży, i spojrzał na nią z niepokojem.
- Może powinniśmy zabrać go do pułkowego punktu sanitarnego? - zaproponował. W
sierżancie było coś niezwykłego, co kazało odwracać od niego wzrok. Gdy Tindall przyglądał mu
się kątem oka, dostrzegał jakąś niewyrazną aurę, która niezupełnie odpowiadała kształtom, które
widział. Dziwny był także jego pas. Od kiedy to Zwiadowcy nosili je wypełnione nabojami do
karabinów? Zwłaszcza gdy nie mieli przy sobie takiej broni?
- Nie ma potrzeby - szybko odparł Sam. - On na pewno dojdzie do siebie. Musimy jak
najszybciej znalezć jakiś telefon i skontaktować się z pułkownikiem Dwyerem.
Tindall skinął głową bez słowa. Ukrył w ten sposób wyraz zatroskania, który na moment
pojawił się na jego twarzy, oraz nurtujące go niespokojne myśli. Podpułkownik Dwyer, który
dowodził Zwiadowcami Przejścia Granicznego, od dwóch miesięcy przebywał na urlopie.
Porucznik Tindall sam go nawet odprowadzał po pamiętnym obiedzie, który wydano u ojca, w
kwaterze głównej.
- Najlepiej będzie, jak udamy się do dowódcy kompanii - powiedział w końcu. - Major Greene
na pewno zechce zamienić z wami parę słów.
- Muszę natychmiast zatelefonować - upierał się Sam. - Nie ma czasu na rozmowy!
- Niewykluczone, że aparat telefoniczny majora jest czynny - odparł Tindall, starając się mówić
opanowanym głosem. - Sierżancie Evans - proszę objąć dowództwo nad plutonem. Byatt i Emerson
- za mną. Bagnety na broń. Aha, Evans - wyślij kogoś do porucznika Gotleya i poproś, by stawił się
na stanowisku dowodzenia. Być może będziemy musieli zasięgnąć jego rady w sprawie sygnałów.
Porucznik Tindall szedł okopem komunikacyjnym jako pierwszy. Za nim podążali Sam, Lirael
oraz pies. Evans zauważył spojrzenie porucznika i zrozumiał, że nieprzypadkowo wzywa on do
sztabu jedynego Maga Kodeksu, jaki służył w kompani poza majorem Greenem. Na chwilę
przywołał do siebie Byatta i Emersona i szeptem przekazał im kilka wskazówek.
- Coś się święci, chłopaki. Jeżeli dowódca wyda taki rozkaz lub pojawią się jakiekolwiek
kłopoty, macie natychmiast pchnąć tych dwóch bagnetem w plecy!
Rozdział szesnasty
Decyzja majora
Sameth podupadł na duchu, gdy porucznik Tindall wprowadził ich do głębokiej ziemianki,
która znajdowała się jakieś sto jardów za linią okopów. Nawet w przyćmionym świetle lampy
naftowej widać było od razu, że lokum to należy do oficera, który nade wszystko ceni sobie
wygodę oraz święty spokój, toteż najprawdopodobniej nie zechce nawet wysłuchać, a co dopiero
zrozumieć, na czym polega ich zadanie.
W rogu pomieszczenia ustawiono opalany drewnem piec, w którym buzował ogień. Na stole
sztabowym stała otwarta butelka whisky, a w kącie umieszczono wygodny fotel, w którym
usadowił się major Greene, czerwony na twarzy i wyglądający na człowieka skorego do kłótni.
Miał jednak na nogach buty, a na podorędziu miecz oparty o fotel i wiszącą na kołku kaburę z
rewolwerem. Nie uszło to uwagi Sama.
- Co jest? - huknął major na widok wchodzących, którzy musieli pochylić głowy z powodu
niskiego nadproża. Gdy przybyli stanęli wokół stołu, major podniósł się ze swego miejsca, czemu
towarzyszyło skrzypienie fotela. Jak na majora jest dosyć leciwy - pomyślał Sameth.
- Dobiega pięćdziesiątki albo już ją przekroczył i pewnie niedużo mu zostało do emerytury.
Zanim Sam zdążył cokolwiek powiedzieć, porucznik Tindall, który ustawił się za nimi z tyłu,
oznajmił:
- To jacyś oszuści, panie majorze. Nie wiem tylko, jakiego rodzaju. Na czole noszą znak
Kodeksu, w idealnym stanie.
Sam aż zesztywniał, usłyszawszy określenie  oszuści . Zauważył również, że Lirael chwyciła
psa za obrożę, zaczął bowiem wściekle warczeć, wydobywając z siebie niskie, gardłowe tony. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •