[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ojciec i syn.
Przeleciał rok. Nic się nie działo. Ojciec wyjechał do Szwajcarii. Sprzedawałem pompy
do Algieru. Matka chodziła do opery.
Rezultat naszych pojedynków z Maksem wynosił 957:944. Prowadził Maks.
I wtedy właśnie skoczyłem jak w szyb klatki schodowej jeszcze piętnaście lat dalej od
narodzenia Chrystusa.
Stało się to tak. Coś we mnie dojrzewało i nagle, w jakimś momencie pękło. Pamiętam,
że kiedy ujmowałem główkę pokrętła w zegarku, było mi dokładnie obojętne, w którą stronę
przesunę kalendarz. Z tyłu już byłem, z przodu jeszcze nie.  Poleciałem do przodu.
Pocieszyłem się myślą, że ów Siergiej Martyncow, którego pozostawiam tu zamiast
siebie, nie będzie już kanciarzem i kombinatorem, lecz pozostanie, miałem nadzieję,
porządnym choć może, nieco nudnym kawalerem ciągnącym do emerytury.
Postanowiłem skrócić tę drogę w przekonaniu, że opuszczenie piętnastu lat takiego
życia, to to samo, co opuszczenie wykładu o ewolucji bezkręgowców. Nikt tego nie zauważy
 ani ja, ani wykładowca, ani otoczenie.
Po tym, jak wykonałem operację z zegarkiem, znalazłem się w samochodzie, który
wiózł mnie po mieście. Miałem na sobie porządny garnitur i kapelusz. Obok na siedzeniu
leżała teczka.
Z przodu, obok szofera, siedział młody człowiek, który zwracał się do mnie z
szacunkiem. Potem dowiedziałem się, że to mój referent.
W tej przestrzeni wszystko okazało się bardziej proste niż w poprzedniej. Nawet nie
musiałem mówić. Robił to za mnie referent. Zachowywał się jak rybapilot przy rekinie  to
podbiegał do przodu, otwierał drzwi i komuś przedstawiał, to nagle okazywał się obok mnie,
gotów wypełnić wszelkie polecenia, to cofał się i pozostawał w cieniu, jakby podkreślając w
ten sposób, że spełnia jedynie służebną rolę.
Okazałem się więc dyrektorem jakiegoś zjednoczenia i przez jakiś czas kierowałem nim
na oślep, zdając się całkowicie na referenta. Często musiałem zasiadać w prezydiach i
wygłaszać mowy. Piechotą już nie chodziłem i pewnie dlatego zauważyłem, że mam solidny
brzuszek i łysinę na czubku głowy.
W życiu osobistym również zaszły zmiany. Po pierwsze moją żoną znowu okazała się
Tatiana. Po drugie, Dasza nie mieszkała z nami, ale znajdowała się nie wiadomo czemu w
Tiumeni, gdzie pracowała i mieszkała w internacie. Wyjaśniło się potem, że odeszła z domu,
kiedy miała siedemnaście lat, zaraz po ukończeniu szkoły. Oboje z Tatianą mieliśmy
wspaniałe trzypokojowe mieszkanie.
Matka i ojciec byli już zupełnymi staruszkami, mieszkali w tym samym miejscu, w
mieszkaniu dziadka i wszystko wskazywało na to, że znowu się zeszli, a w każdym razie
prowadzili wspólne gospodarstwo.
Odtwarzając brakujące ogniwa życia tego człowieka, który okazał się dyrektorem
zjednoczenia zrozumiałem, że moja próba dokonania zmiany losu w samym jego środku
skończyła się fiaskiem. Najprawdopodobniej wolałem iść utartą drogą, która doprowadziła
mnie do tego stanu, w jakim obecnie się znajdowałem. Wykaraskać się z tej sytuacji było już
o wiele trudniej.
Początkowo postanowiłem stać się oryginalnym i zacząłem chodzić do pracy pieszo.
Albo jezdzić autobusem. Próbowałem również wygłaszać na zebraniach mowy, nie zwracając
uwagi na tekst referenta. Obiady jadałem obecnie w stołówce, stojąc z tacą w ogólnej kolejce,
zabroniłem Tatianie korzystać ze służbowego samochodu i przyjmowałem pracowników w
ich sprawach prywatnych o każdej porze, nie zaś we wtorek od czwartej do piątej.
Jednak przynosiło to niewiele realnego pożytku. Końcowe wyniki owego wariantu losu
tak dalece odbiegły od moich młodzieńczych marzeń, że żadne drobne poprawki nie mogły
już pomóc. Opuściłem ręce i praktycznie odsunąłem się od zajęć. Skończyło się to tak, że
zwolniono mnie ze stanowiska i zrobiono kierownikiem Pałacu Zlubów. Zrozumiałem, że jest
to już moja przedemerytalna posada.
Wziąłem urlop i spróbowałem odszukać Maksyma, ale ten jakby w wodę przepadł.
Mama powiedziała, że sześć lat temu Maksym pochował matkę i pojechał na Daleki Wschód.
Listów od niego w tej przestrzeni nie znalazłem.
Tatiana znowu zaczęła pakować rzeczy i ze łzami w oczach czyniła mi wyrzuty, że
złamałem jej życie. Było to wystarczająco nudne. Kupiłem bilet i poleciałem do Daszy do
Tiumeni.
Zapomniałem powiedzieć o zegarku. Przez wszystkie te lata znajdował się u mamy, w
tym samym biurku dziadka. Odlatując do Tiumeni, wziąłem go ze sobą.
W Tiumeni zatrzymałem się w hotelu, a wieczorem poszedłem do internatu. Był to
zwyczajny dom z mieszkańcami. W każdym, zajmując osobne pokoje, mieszkali młodzi
specjaliści. Dasza ukończyła wydział petrochemiczny i pracowała tu zgodnie z przydziałem.
Obawiałem się, że córka mnie nie pozna. Minęło sześć lat od chwili, kiedy od nas
odeszła i od tej pory widywaliśmy się bardzo rzadko, jeśli wierzyć mojej żonie.
Otworzyła mi maleńka, sympatyczna dziewuszka o jędrnych, smagłych policzkach i
skośnych oczach. Z wyglądu Tatarka. Uśmiechnęła się do mnie uprzejmie i zastukała do
drzwi mojej córki.
 Dasza, do ciebie...
Na progu stanęła Dasza  młoda, piękna, z grubym, złotym warkoczem przerzuconym
przez ramię. Zaparło mi dech. Jak gorącym powietrzem owiało mnie moją nieprzeżytą
młodością i dlatego poczułem jak łzy napłynęły mi do oczu. Płakałem z żalu nad sobą,
dlatego, że nigdy już nie doświadczę po raz pierwszy kuszącej tajemnicy nadchodzącego
życia, przeczucia miłości i strat...
 Tato...  powiedziała.
 Nie jestem już dyrektorem zjednoczenia  spróbowałem się uśmiechnąć, ale łzy
zaćmiły mi wzrok. W obawie, że padną na ziemię, podszedłem i objąłem ją. Azy szybko
spłynęły po policzku pozostawiając za sobą palący ślad i spadły na jej ramię.
 Pamiętasz tego psa?  mówiła siedząc na tapczanie z podkulonymi nogami i
rozczesując w zamyśleniu warkocz.
Pamiętałem. Widziałem go zupełnie niedawno, w tej przestrzeni, z której przybyłem, na
Wyspie Kamiennej, koło powalonej lipy.
Pies przychodził w to miejsce każdej niedzieli, kiedy Tatiana pozwalała mi
pospacerować z Daszą. Był to bezdomny kundel nieokreślonej maści, który witał nas
machając ogonem  zawsze w tym samym miejscu i o tej samej porze. Przynosiliśmy ze
sobą jego miskę, a w paczce  jedzenie, siadaliśmy na powalonym drzewie i
obserwowaliśmy jak pies je. Wylizywał miskę i z wdzięcznością patrzył na nas. Potem
spacerowaliśmy po brzegu patrząc jak lekkie łódeczki i kanoe ślizgają się po powierzchni
Newki.
Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy na moście odwracałem się, by pomachać
psu na pożegnanie, czułem się tak samo bezdomny jak on.
Wciąż wracaliśmy z Daszą pamięcią do tego roku, kiedy skoczyłem do nich z mojej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •