[ Pobierz całość w formacie PDF ]

promocyjnej cenie. Trudno. Ważne, że miejscówka jest dobra, a kelnerka nie zadaje zbędnych
pytań. Bywa, że ciekawscy zaglądają mi przez ramię, zadają pytania, przeszkadzają, a czasem
nawet dzwonią na policję. Nienawidzę tego.
Marzę o kąpieli, porządnym domowym obiedzie, wyczerpującym seksie i długim śnie we
własnym łóżku. Zamiast tego od kilku dni włóczę się za przeklętym typkiem, któremu muszę
zrobić zdjęcie. Jedno, cholernie ważne zdjęcie.
Rozłożona na stoliku wczorajsza gazeta błaga by ją w końcu przeczytać. Nic z tego.
Ogarniające mnie zmęczenie, nie pozwala zagłębić się w lekturze, nie tracąc przy tym
czujności. Dziennik, już drugą dobę, zbiera wszelkie możliwe plamy od kawy, jajecznicy,
keczupu z hot doga, oraz tłuszczu z konserwy turystycznej. Pierwszej strony pozbyłem się
wczoraj  posłużyła jako obrus, chroniący tapicerkę samochodu.
Za oknem panuje zwyczajna monotonia życia. Przed oczami przemykają mi szare
sylwetki. Każda z nich wygląda tak samo  smutne twarze, smutnych ludzi. Nie zwracam na
nich uwagi, zaledwie rejestrując ich obecność. Gdyby ktoś spytał mnie, czy widziałem,
przebiegającą tędy nagą kobietę wymachującą wielkimi balonami, odpowiedziałbym zgodnie
z prawdą, że nie. Interesuje mnie tylko jedno. Z uwagą obserwuję wnętrze Lukas Banku,
znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy.
Aparatu (nowiutkiego Nikona z długim teleobiektywem i mnóstwem bardziej, lub mniej
przydatnych funkcji) używam jako lunety. Dzięki temu mam kontrolę nad tym, co dzieje się
w środku.
Obiekt  Artur Gnatzki rozmawia z pracownikiem banku. Zapewne załatwiają jakieś
sprawy dotyczące jego fundacji, pomagającej niepełnosprawnym, będącej równocześnie
pralnią brudnych pieniędzy. Szanowany biznesmen o podwójnej twarzy. Jednak nie można
mu odmówić tego, że dla chorych robi dużo. Nawet bardzo dużo. Choć nie wiadomo jak
długo jeszcze, bo w jego życiu niebawem zajdzie coś niezwykłego, co pewnie zmieni je na
zawsze. Dlatego tu sterczę, muszę uchwycić ową chwilę i zamknąć ją na serii zdjęć, które
warte będą kupę forsy.
Szkoda, że nie mogę wejść do środka i czuwać bezpośrednio przy nim. To jednak
niewykonalne. Ochroniarze wyrzuciliby mnie stamtąd, gdyby tylko zorientowali się z kim
mają do czynienia; robienie zdjęć w banku jest całkowicie zabronione. Zledzę gościa już
trzeci dzień i nie mogę sobie pozwolić na zdemaskowanie.
Póki co, nie dzieje się nic. Zamawiam drugą kawę i pączka z dziurką. Cierpliwie czekam,
niczym snajper gotów do oddania strzału.
Artur Gnatzki zbiera dokumenty ze stołu i chowa je do skórzanej aktówki. Uściskiem dłoni
przypieczętowuje z pracownikiem banku, zawartą umowę. Wymieniwszy jeszcze kilka zdań,
Obiekt znika z pola widzenia.
Robię się niespokojny. Może stać się wszystko, a ja o tym nawet nie będę wiedział. Gdyby
coś poszło teraz nie tak, straciłbym jedyną okazję.
Mijają minuty. Nadal nigdzie nie dostrzegam Gnatzkiego. Może poszedł do kibla, albo
załatwia coś w przeciwległych pokojach. A może& nie, wolę o tym nie myśleć. Trzymając
aparat w pogotowiu, nerwowo przepatruję wszystkie możliwe okna. Nic. Ani śladu. Gdzie
jesteś przeklęty draniu?
Nagle zdaję sobie sprawę, że coś przeoczyłem. Obserwacja Obiektu, tak mnie pochłonęła,
że nie zwróciłem uwagi na to co dzieje się dookoła. Karcę się za ten dziecinny błąd. Może
okazać się brzemienny w skutki. Z tłumu na ulicy wyławiam dwóch mężczyzn,
wzbudzających moje podejrzenia. Typowi dresiarze, z obszernymi kapturami na głowach.
Niby nic specjalnego, a jednak& Jako jedyni nigdzie się nie śpieszą. Paląc jednego papierosa
za drugim, bacznie obserwują wyjście z banku. Trzymają się osobno, dając sobie nieme znaki.
Robię zbliżenie. Z kieszeni workowatej bluzy, jednego z nich, wystaje fragment jakiegoś
czarnego, metalowego przedmiotu. Oby to nie było to, o czym myślę. Mam jednak złe
przeczucie  cholera, to się stanie zaraz!
Zajmuję wygodną pozycję, co pozwoli mi na siedząco strzelać zdjęcia, a jednocześnie,
gdyby zaszła taka potrzeba  w ciągu chwili zerwać się z krzesła i wybiec na zewnątrz.
Stawka jest zbyt wysoka, bym mógł pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji. Patrząc przez
obiektyw aparatu, obserwuję rozwój wydarzeń.
W barze milkną wszystkie odgłosy, zupełnie jakby klienci z równą, jak ja uwagą
oczekiwali na rozwój wydarzeń. Mógłbym przysiąc, że brodaty facet siedzący przy stoliku
obok, wstrzymuje oddech. Nie widzę, lecz domyślam się, że wszyscy wpatrują się przez
okno, zastanawiając się, co takiego próbuję sfotografować. Ale się zdziwią. Bawią mnie
ludzkie reakcje wywołane szokiem. Ciekawe kto pierwszy zacznie krzyczeć. Stawiam, że
blond włosa panienka zza moich pleców. Albo ta stara prukwa, cały czas przyglądająca mi
się ze zgorszoną miną. Gdybym miał typować, kto doniesie na mnie na policję, stawiałbym
właśnie na nią. Właściwie jestem pewien, że zrobi to gdy tylko opuszczę lokal.
Artur Gnatzki nie przeczuwając niczego, udaje się wprost do wyjścia.
Czuję mrozny powiew na karku. Dreszcz ekscytacji przebiega mi po plecach, gdy
niewidzialne szpony zaciskają się na moim gardle. Czuję fizyczną rozkosz, rozrywającą moje
lędzwie. Uwielbiam to uczucie. Jest jak narkotyk.
Teraz liczą się sekundy. Niezwykle długie sekundy. Tykanie zegara staje się głośne i
bardzo powolne. Tiiikkk& taaaakkkk& tiiiikkkk& taaaakkkk& Słońce zachodzi za grubą
warstwą burzowych chmur, które wzięły się znikąd. Okolicę ogarnia cień. Mój własny oddech
dominuje nad wszelkimi odgłosami wokół. Ludzie poruszają się bardzo wolno, niczym
topniejące woskowe figury. Widzę falowanie ubrań, krople wody rozpryskujące się wokół
kałuży, w którą ktoś wdepnął. Dym z papierosów, zamarza w powietrzu. Podobnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •