[ Pobierz całość w formacie PDF ]

leń, co się tuli w złomach ruiny.
%7łałobnie rozlega się krok w przejściu Septimusa Sewerowym. Oblata echo trzy kolumny
świątyni Jowisza miotającego pioruny... Budzi się tęskny czar uśpiony między zadumanymi
Castora i Polluxa słupami i pada znów w zaklęte milczenie u stóp samotnej kolumny Phocasa,
w której przez wieki trwa koryncki kształt...
Ze wzruszeniem rozgarnia dłoń rdesty porastające osypiska u zródełka świątyni Vesty i
tajne pokoje służebnic bogini...
Z cicha, nabożnie przyczajona stopa mija Tytusa Wespazjanowego Auk. Coś swego skła-
dają wargi, gdy oko się wałęsa po rytych w marmurze kronikach tryumfu, po rzezbionych
dziejach zburzenia świątyni, wydarcia z niej wieloramiennego świecznika, świętych ksiąg i
złotego stołu po koniach ciągnących wóz chwały, po figurach milczących likierów, po po-
staci bogini zwycięstwa, wieniec wkładającej na skronie tryumfatora, po symbolach potęgi i
dumy  z których deszcz wypłakał sławę i które wyśmiał, wyświstał wiatr lecący przez
wieczność czasu.
O, wietrze, przenoszący tym wejściem na pole ruin stulecia za stuleciami! Potęgo, która ty-
ranii i bezprawiu pomnik zbudowałaś, nie przeczuwając, że budujesz niezniszczalny sylo-
gizm, doskonałego piękna i wymowy pełen, o nicości człowieczej tyranii i o omylności bez-
prawia!
Dumanie w Auku Tytusa  któż cię wysłowi?
Po lewej ręce chram Konstantyna, którego sklepienia, zamknięte w kasetonów urok, sza-
tańska zuchwałość artysty w drzazgi targała, ażeby posiąść tajemnicę przedwiecznej budowy i
nowe, nie widziane na ziemi sklepienie rzucić pod niebo...
Znowu po płaskich kamieniach dżwięczy pożądliwy krok.
Murawa wiosenna płonie od rumieńca koniczyn. Indyjski mirt, bukszpan ościsty i szare
drzeweczko oliwne na zrębach czerwonych pokruszonej teguli...
Circus Flavius!
Olbrzymie jamy okien, przez które widać obłoki w dal żeglujące... Wokoło murów postrą-
cane równościenne pilastry i szczytne kapitele. Głazy te zbuntowały się przeciwko geniuszo-
wi, marzeniu i sile człowieka, omyliły jego czujność i niby chytre zwierzęta, przemocą,
wbrew ich naturze wytresowane, lecą ku ziemi z podniebieskich stanowisk, z podobłocznych
83
czatownie, żeby się w dawne, naturze swej właściwe rozpadać kształty, kryć pod murawę od
koniczyn rumianą, pod wszędzie dopełzający chwast zapomnienia, wrastać znowu w błoto i
zgrzytać szyderstwem z dawnej swojej postaci pod nogami przechodzącego barbarzyńcy.
Ponachylały się tam i sam korynckie kolumny.
Pożarł czas jońskie głowice drugiego rzędu.
Wrosły w mur głuchy złupione przez najezdnicze zgraje sołdatów słupy doryckie pierw-
szego piętra.
Wnętrze!
Potwornej wielkości głazy, wyważone z gór i wśród razów bata, potu i łez, bez tchu przy-
wleczone pylnymi drogami na bidze skrzypiącej  skrzesane w ukos i wszczepione między
głazy w ukos rozwarte, siłą swą własną tworzą niewzruszone sklepień zwornice. Gdziekol-
wiek wysoko pękła arkada, tworzy się podobizna szczelin w albańskich skałach. Wiatr tam
kołysze drzewko mirtowe, przelatując wskroś wyłomów i szpar, wiejąc po galeriach poro-
słych szalejem, po lochowiskach, sklepionych kanałach w głębokiej ziemi  po świętych,
czarnych schodach w rozpacz jaskiń przedzgonną wiodących.
Głowa przychodnia dzwiga się, wznosi i porywa ku widzeniu pospolitości tego, czym jest
śmierć.
Oczy się natężają do rozpatrzenia jej bez trwogi, bez nienawiści, bez pochopnej żądzy, bez
jakiejkolwiek podniety, bez wzruszenia.
Aż oto nagły łoskot po wszystkich rozłogach duszy, w przepaściach jej i na szczytach, jak
gdyby wrzask trąby wojennej w nocnym milczeniu.
Zstępuje z górnych galerii po olbrzymich kamiennych skrzyżalach widmo młodzieńca w
cienkiej kolczudze. Nagie, wysmukłe jego nogi tylko na goleniach pokryte są brązowymi ple-
chy, które w pół łydki obramia rzezbiona w metalu koronka. W ręku jego krótki miecz, nie
dłuższy nad italską dagę.
Nie zechciał być widzem.
Chce być Aktorem.
Idzie Zwiastun, Zwycięzca, Waleczny, Dawid.
Na ustach jego uśmiech radosny.
Burza włosów na skroni, jak powiewny proporzec od wielkich kroków  gdy zmierza w
dół.
Na odgłos jego kroków  w podziemiach, w lochach, w grobowiskach rozpaczy, w piecza-
rach Colosseum  krzyk  jeden  drugi  trzeci!
Wielka rota ludzkości woła weń  Wodza!
Wielka rota ludzkości czekała w ciemnym lochu stuleci tyle! Wielka rota ludzkości czy-
hała bezsennie na moment swój, żeby nareszcie wyrwać z pochwy miecz, gdy da skinienie
wódz.
Wielka kohorta bohaterów, męczenników, proroków, wieszczów i mędrców...
Wyjdzie nareszcie na arenę wielka kohorta w pancerzach z płomienia po schodach świę-
tych.
Trębacz naczelny zadmie w hejnał przedjutrzniany na wschód, na zachód, na północ i po-
łudnie.
I rodzaj ludzki ocknie się o samym poranku...
Lecz oto kiedy Dawid na arenie stopę postawił, z ciemnego otworu wysunie się nie propo-
rzec wielkiej kohorty ludzkości, lecz stadem chyżym wybiegną lamparty żółtawe.
Idą nań po jasnym piasku cichymi, miękkimi kroki. Przysiadły na ziemi świętej i wlepiają
jaskinie ślepiów w srebrną kolczugę młodzieńca. Młodzieniec przelotnie wejrzał na lampar-
tów stado. Szedł ku nim w światłości uniesienia, ścisnąwszy mocniej w prawicy miecz  z
oczyma utkwionymi w obłoczku białoróżowym. Gdyż właśnie chmurka wszystkowidząca
żeglowała po niebie znad tej areny w stronę samotnej, srebrnej w lazurach góry Soracte  ku
84
puszczom morza, gdzie biała, złośliwa wełna błyska w ciemnej toni jak zęby śnieżne w zło- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •