[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Eaton pokręcił głową.
- Nie, to Indianie. Zaraz tu wejdą. Ta komoda nie będzie długo bronić dostępu.
Chodzcie!
Weszli w mroczny korytarz. Peggy przekręciła w zamku klucz. Na samym dble obie
kobiety usiadły na stopniach, a John ze strzelbą stanął przy drzwiach. Wsłuchiwali się w
grzechot wystrzałów, w wycie czerwono-skórych, w tupot nóg, w nawoływania ludzi...
Ostra woń dymu poczęła przenikać do wnętrza ich kryjówki. Robiło się coraz
duszniej i goręcej, a jakiś dziwny szelest i szum rozlewał się wokół. Bitewna wrzawa -
zdawało się - odpływała gdzieś dalej.
Eaton co chwila rękawem wycierał twarz. Czuł, jak upał w pomieszczeniu wzrasta,
a dym wżera się w oczy i płuca. Kobiety z trudem tłumiły kaszel.
- Pali się dom - powiedział. - Nie wytrzymamy tu długo.
Nie odpowiedziały. Usłyszał jedynie w ciemności ich szloch.
- Spróbuję wyjrzeć. Daj, Peggy, klucz.
Ostrożnie otwierał drzwi, pózniej uchyliwszy je powoli wysunął głowę na zewnątrz.
Nie było nikogo. Szczyt budynku płonął, szeleszcząc i strzelając iskrami. Z palcem na
spuście sztucera wyszedł. Ulicę po obu stronach trawił pożar. Długie wachlarze płomieni
lizały już stajnię - jedyną budowlę nie opanowaną jeszcze przez ogień.
Nagle dziwny głos rozległ się w pobliżu. Eaton odwrócił się błyskawicznie.
- Co to? - przemknęło mu przez myśl.
Znowu niespokojne, niesamowite kwiczenie. Odgadł. Nie miał wątpliwości. To
konie zamknięte w stajni. Jak one tu ocalały?
- Wychodzcie! - zawołał do kobiet. - Szybko!
Wyminęli ciała paru poległych Indian zatrzymując się pod stajnią. Wrota nie
ustąpiły. Wewnątrz trwożnie odzywały się zwierzęta. Eaton naparł na drzwi ramieniem. Na
próżno. Wyciągnął pistolet. Wahał się. W drugim końcu Mims toczyła się walka. Może
wrogów nie ma w pobliżu... Może pojedynczy strzał nie zwróci ich uwagi... Zresztą - nie
miał wyjścia. Skierował lufę w zamek. Huk utonął w trzasku płonących domów. Weszli do
stajni. Konie widząc ludzi zarżały usiłując zerwać linki, którymi były Uwiązane. John zarzucił
trzy siodła na grzbiety i przygotował popręgi. - Wsiadajcie! - powiedział do kobiet.
Sam uwolnił konie. Pobiegły do wyjścia strzygąc uszami i rżąc, zawróciły jednak
przerażone pożarem. Eaton jeszcze raz popatrzył w ulice objętą z dwóch stron
niszczycielskim żywiołem. Nie było rady. To jedyna droga ratunku lub... śmierci. Gorzko się
uśmiechnął zaciskając wargi. Płonący kawałek krokwi z sykiem upadł obok martwego
Indianina. Nie wolno było zwlekać.
- To świetna myśl - szepnął do siebie.
Schylił się i ściągnął poległym wzorzyste opończe i barwne opaski z głów. Wbiegł
do stajni i zarzucił okrycia na ramiona kobiet.
- To osłona przed ogniem - mówił siląc się na spokój, choć drżał wszystkimi
włóknami nerwów. - Załóżcie opaski na głowy.
Wykonały polecenie bez słowa. Zresztą dał im przykład, robiąc to samo.
- Trzymajcie się blisko mego konia i środka ulicy - krzyknął i linką uderzył
wierzchowca.
Z trudem zmusił zwierzę do wyjścia i spiąwszy je piętami wjechał na podwórze.
Koń zatańczył przerażony, a potem runął ulicą wprost przed siebie. Eaton ze strzelbą
wypatrywał nieprzyjaciela, ale droga była pusta. Za nim galopowała Peggy, nieco dalej jej
matka i konie bez jezdzców. Byli już w połowie ulicy, gdy z boku z niesamowitym hukiem
zawalił się płonący dom. Tuman gorącego popiołu, dymu i iskier buchnął na wszystkie
strony. Oszalałe ze strachu konie rżąc i kwicząc zdwoiły wysiłki, przemknęły obok Eatona i
pierwsze wpadły na plac. Za nimi podążał John i kobiety.
Na większej wolnej przestrzeni, między szeroko rozwartą bramą a koszarami,
gromada Indian prowadziła jeńców. Kilku wojowników zwróciło broń ku pędzącym
zwierzętom, ale zaraz ją opuścili, gdy w refleksach pożaru dostrzegli opończe i opaski z
piórami na głowach nadjeżdżających. Wzięli ich za swoich.
Eatonowi zaświtała nadzieja ratunku. Odwrócił się do kobiet, wzywając je gestem
ręki, aby jechały za nim. Wpadli na plac. Konie instynktownie skręciły w bramę. Przemknęli
obok żołnierzy prowadzonych przez Indian. Poza fortem, pod gęstą strażą
czerwonoskórych, gromadzono mieszkańców Mims.
Ujechali jeszcze trochę, wtapiając się w rzednący przedświtem mrok. Poza nimi
pozostała przestrzeń oświetlona pożarem. Eaton zaczął zwalniać rumaka, aby kobiety mogły
dołączyć, ale obok Peggy nie dostrzegł jej matki. Konie i O Neillowa musiały popędzić
traktem, on natomiast dla bezpieczeństwa zboczył na prerię.
- Tam jest las - wskazał przed siebie. - Musimy doń dotrzeć przed wschodem
słońca - zawołał do dziewczyny.
Konie gnały, brzuchami dotykając niemal ziemi. Aomotały kopyta o darń stepu. Na
wschodzie zajaśniała smuga różowego blasku i mrok zniknął ustępując światłu dnia.
Zwierzęta zwolniły. Przedtem gonił je strach. Teraz uspokoiwszy się, wytracały siłę mięśni.
Na horyzoncie ciemną kreską zarysował się las. John ogarnął spojrzeniem
dziewczynę. Miała twarz pokrytą pyłem, usmoloną sadzą, oczy podpuchnięte i
zaczerwienione, potargane włosy... Nawet w takim stanie piękna.
- Jesteśmy uratowani - rzekł.
Po chwili odpowiedziała:
- My tak, a oni? Co z matką i ojcem?...
- Matce nic się nie stanie - odparł z przekonaniem. - Jeśli ojciec twój nie padł w
czasie strzelaniny, także będzie żył. Indianie nie mordują jeńców, chyba że mieliby powody
do zemsty.
- Co więc z nimi zrobią? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •