[ Pobierz całość w formacie PDF ]

uniósł pytająco brwi i ruszył nieśpiesznym biegiem.
Spadochroniarz, którego spotkało nieszczęście, wisiał na najniższym konarze sosny. Ręce
miał wplecione w olinowanie spadochronu, nogi zgięte, kolana i kostki złączone w klasycznej
pozycji lądowania, a stopy o jakiś metr nad ziemią. Szczelnie zaciskał powieki. Kapral Miller
wyglądał jak jedno wielkie nieszczęście.
Andrea zbliżył się i lekko dotknął jego ramienia. Miller otworzył oczy, spojrzał na
Andreę, a ten wskazał w dół. Amerykanin skierował tam wzrok i opuścił nogi, które zawisły parę
centymetrów nad ziemią. Andrea wyjął nóż, przeciął linki spadochronu i Miller dokończył
podróży. Z kamienną twarzą obciągnął bluzę munduru i badawczo na próbę uniósł łokieć. Andrea
z równie kamienną twarzą wskazał na polanę. Trzech spośród czterech skoczków wylądowało
szczęśliwie, czwarty, Mallory, właśnie dotykał nogami ziemi.
W dwie minuty potem, kiedy całą szóstką odeszli niewielki kawałek od najbardziej
wysuniętego na wschód ogniska sygnałowego, czyjś okrzyk poprzedził pojawienie się młodego
żołnierza, który nadbiegł ku nim od skraju lasu. Spadochroniarze unieśli pistolety i prawie
natychmiast opuścili z powrotem, bo nie było okazji do ich użycia. %7łołnierz niósł broń w
opuszczonej ręce, trzymając ją za lufę, a drugą, wolną, machał im w podnieceniu na powitanie.
Miał na sobie strój przypominający spłowiały, obszarpany niby-mundur, złożony z sortów
zdobytych na różnych armiach, długą falistą czuprynę, zeza w prawym oku i rzadką rudą brodę.
Bez wątpienia witał ich. Powtarzając wciąż od nowa niezrozumiałe pozdrowienia, raz i drugi
uścisnął wszystkim wokół ręce, a jego radość znamionował szeroki uśmiech.
W przeciągu pół minuty dołączył do niego jeszcze co najmniej tuzin partyzantów, bez
wyjątku brodatych i ubranych w takie same nieokreślone mundury  żaden nie podobny do
drugiego  i równie jak on rozradowanych. A potem, jakby na jakiś sygnał zamilkli i rozstąpili
się nieznacznie na boki, bo z lasu wyłonił się mężczyzna, który z pewnością był ich dowódcą.
Mało przypominał swych podwładnych. Różnił się od nich tym, że był gładko ogolony i nosił
polowy mundur angielski, wyglądający na jednoczęściowy kombinezon. Różnił się też od nich
tym, że się nie uśmiechał  sprawiał zresztą wrażenie kogoś, kto uśmiecha się rzadko albo
wcale. Różnił się także i tym, że był mierzącym co najmniej metr dziewięćdziesiąt olbrzymem o
jastrzębich rysach, a za pasem nosił zatknięte ni mniej, ni więcej tylko cztery paskudne
myśliwskie noże  przesadny arsenał, który u kogoś innego wyglądałby niedorzecznie, a nawet
śmiesznie, lecz w jego przypadku nie wzbudzał najmniejszej ochoty do żartów. Zniadą twarz
miał ponurą. Przemówił do nich wprawdzie wolno i nienaturalnym tonem, lecz w poprawnej
angielszczyznie.
 Dobry wieczór.  Powiódł wokół pytającym wzrokiem.  Jestem kapitan Droszny.
Mallory wystąpił naprzód.
 Kapitan Mallory  przedstawił się.
 Witamy w Jugosławii, kapitanie Mallory... w partyzanckiej Jugosławii.  Droszny
wskazał głową na dogasające ognisko, wykrzywił twarz w grymasie, który być może był próbą
uśmiechu, ale nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby wymienić uścisk dłoni.  Jak pan widzi,
oczekiwaliśmy was.
 Te ogniska bardzo nam pomogły  odparł z uznaniem Mallory.
 Dziękuję.  Droszny popatrzył na wschód i znów na Mallory ego, kręcąc głową. 
Szkoda tego samolotu.
 Szkoda, że w ogóle jest wojna.
Droszny skinął głową.
 Chodzmy. Nasza kwatera jest niedaleko.
Nie zamienili więcej ani słowa. Idący przodem Droszny od razu skrył się w lesie.
Podążającego za nim Mallory ego zaciekawiły, doskonale w tej chwili widoczne w jasnym
świetle księżyca, ślady, które Droszny zostawiał w głębokim śniegu. Uznał je za bardzo
osobliwe. Każda z podeszew butów Jugosłowianina odciskała w śniegu trzy znaki w kształcie
litery  v , obcasy po jednym takim, zaś pierwszy  ptaszek na prawej podeszwie miał z prawej
strony wyrazną charakterystyczną przerwę. Mallory podświadomie odnotował w pamięci ten
osobliwy szczegół. Zrobił to tylko z tego powodu, iż ludzie tacy jak on zawsze spostrzegają i
zapamiętują to, co niezwykłe. Dzięki temu zachowują życie.
Stok stał się bardziej stromy, śnieg głębszy, a przez rozłożyste, mocno ośnieżone gałęzie
sosen przesączało się skąpo blade światło księżyca. Od wschodu wiał lekki wiatr, mróz był ostry.
Przez blisko dziesięć minut nikt się nie odezwał, a wtedy nagle rozległ się głos Drosznego, cichy,
lecz wyrazny i zmuszający do posłuchu przez swoją rytmiczność i alarmujący ton.
 Stójcie.  Droszny dramatycznym gestem wskazał w górę.  Stójcie! Słuchajcie!
Zatrzymali się, zadarli głowy, chciwie wytężając słuch. A przynajmniej zadarli je
wytężając słuch Mallory i jego ludzie, bo Jugosłowianie mieli co innego do roboty  szybko,
sprawnie, w jednej chwili, bez żadnego ustnego rozkazu czy gestu wrazili lufy swoich pistoletów
maszynowych i karabinów w boki i plecy spadochroniarzy z taką siłą i nie znoszącą sprzeciwu
władczością, że wydawanie jeszcze jakichś poleceń było całkiem zbędne.
Szóstka skoczków zareagowała na to jak było do przewidzenia. Reynolds, Groves i
Saunders, mniej przyzwyczajeni do zmiennych kolei losu niż ich trzej starsi towarzysze,
zareagowali zgodnie mieszaniną gniewnego przestrachu i zaskoczenia, od którego rozdziawia się
usta. Mallory się zamyślił. Miller uniósł pytająco brwi. Andrea zaś, jak należało oczekiwać,
niczego po sobie nie okazał, bo był zbyt zajęty tym, czym zawsze odpowiadał na każdą fizyczną
przemoc.
Prawą, zgiętą ręką, którą od razu niósł w geście oczywiście poddania, chwycił karabin
strażnika z lewej za lufę, wyrwał mu go i łokciem lewej ręki trzasnął go bezlitośnie w splot
słoneczny, tak, że człowiek ten sapnął z bólu i chwiejnie cofnął się dwa kroki. Andrea, który
chwycił już oburącz karabin drugiego strażnika, bez wysiłku wyszarpnął mu go z rąk, uniósł
wysoko w górę i płynnym, błyskawicznym ruchem opuścił go w dół. Strażnik upadł, jakby zwalił
się na niego most. Wijący się strażnik po lewej ręce Andrei, nadal zgięty wpół i krzyczący z bólu,
próbował wymierzyć w niego z karabinu, kiedy kolba pistoletu Greka rąbnęła go w twarz. Wydał
z siebie krótki dzwięk przypominający kaszlnięcie i padł bez zmysłów na poszycie lasu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •