[ Pobierz całość w formacie PDF ]

towarzyszkę.
- O! - zdziwiła się Constance, którą Joseph Smith po raz kolejny zaskoczył; niewątpliwie
umiał jezdzić konno. Lucyfer nie był potulnym kucykiem, lecz wielką bestią, bez przesady
można powiedzieć, że niebezpieczną. A mimo to Joseph okiełznał ogiera, choć zdawało
się, że zrobił to czystą siłą woli. - Jedziemy? - spytała jeszcze raz Constance,
przypinając kapelusz do włosów dodatkową szpilką.
- Pani pierwsza. - Skinął głową z przesadną galanterią, więc znów uśmiechnęła się do
niego.
Siedziała swobodnie w siodle, lekko przytrzymując na podołku wodze i szpicrutę. W tej
właśnie chwili rozległ się odgłos wystrzału; myśliwi rozpoczęli współzawodnictwo na
odległej rubieży.
Najwidoczniej jednak nikt nie poinformował Liryki, tej najspokojniejszej z klaczy, o
planach na ten ranek. Po pierwszej serii strzałów Liryka puściła się galopem. Szpicruta
Constance upadła na kamienie dziedzińca, wodze zwisały przy szyi klaczy.
Zanim Constance albo Joseph zdążyli zareagować, zwierzę wypadło za ogrodzenie,
zostawiając za sobą bramę, kołyszącą się na zawiasach.
- Do diabła! - zaklął Joseph, wbijając pięty w boki Lucyfera. Koń, zaskoczony nagłym
zamieszaniem, przesadził ogrodzenie tuż przy bramie i pogalopował śladem klaczy.
Joseph zmrużył oczy, oślepione słońcem. Constance mignęła mu pod szczytem
pobliskiego wzgórka. Kurczowo trzymała się grzywy Liryki, usiłując jednocześnie chwycić
za wodze i pozostać w siodle.
- Naprzód, Lucyferze! - nakazał Joseph i ogier, kładąc uszy po sobie, pogalopował
jeszcze szybciej, jeśli w ogóle było to możliwe. Wkrótce Joseph zrównał się z Constance.
Nie krzyknął do niej, uznał bowiem, że tętent kopyt i tak wszystko zagłuszy, a nie chciał
jeszcze bardziej spłoszyć klaczy. Podjechał więc najbliżej Constance, jak tylko mógł, i
nagle ujrzał wyrastający przed nimi kamienny mur. Zrozumiał, że to ostatnia chwila na
zatrzymanie klaczy. Miał jedną, jedyną szansę.
Pochyliwszy się w prawo, chwycił luzno zwisające wodze i mocno za nie szarpnął. Klacz
natychmiast się zatrzymała, wyrzucając Constance z siodła.
- Prr! - Joseph zatrzymał Lucyfera i zeskoczył na ziemię. - Constance?
Leżała na trawie, twarzą w dół. Delikatnie ją obrócił, lękając się tego, co może zobaczyć.
Oczy miała otwarte, a na jej umazanej ziemią twarzy malował się wyraz skrajnego
zażenowania.
- Strasznie mi wstyd, panie Smith - szepnęła.
Uśmiechnął się szeroko; dopiero teraz uświadomił sobie, że z wrażenia wstrzymał dech.
93
- Potrzeba trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do nowego wierzchowca, panno Lloyd. -
Delikatnie pomógł jej usiąść, wygładził nieco jej spódnice i oczyścił ją z gałązek.
- Nie jestem pewna, czy Liryka zasługuje na miano wierzchowca. - Constance zaczęła z
powrotem przypinać kapelusz, ale szybko się rozmyśliła i go zdjęła. - Nie byłam na jej
grzbiecie dostatecznie długo, by można było użyć tego słowa. Spojrzała na twarz
Josepha. Na skroni pulsowała mu żyła. - Dziękuję - odezwała się cicho.
Chciał odpowiedzieć, ale tylko z mchu warg można było odczytać:  Nie ma za co . Wciąż
wpatrywał się w Constance.
Nagle wstał i wyciągnął do niej rękę. Przyjęła pomoc, a gdy się podniosła, Joseph ją
przytulił. Przez chwilę stali nieruchomo tak blisko siebie, że czuli ciepło swoich ciał.
- Constance... - Nie dokończył.
- Słucham.
- Nie jestem wobec pani uczciwy. Muszę...
- Hej tam, Smith, panno Lloyd! - Na szczycie wzgórza ukazał się zmierzający w ich
stronę żywym krokiem lord Collins. Joseph cofnął się o krok i opuścił ręce. Collins
trzymał u boku strzelbę.
- Udało mi się, że was spotkałem, hm?
- Pieskie szczęście - mruknął Joseph pod nosem, a potem rzekł głośno: - Witaj, Collins.
- Dzień dobry. - Constance skinęła głową nachodzącemu mężczyznie.
- Czy nie widzieliście ciężko rannego bażanta? Postrzeliłem jednego, ale temu
przeklętemu bydlęciu zachciało się bawić w chowanego.
- Niestety, nie widzieliśmy bażanta - odrzekł Joseph.
- Nie? To szkoda. Myślałem, że ten jest już mój. Wracacie do Sandringham? Zbliża się
lunch.
- Nie wiem... - bąknęła Constance.
- Tak. Rzeczywiście, panno Lloyd, powinniśmy wrócić - zdecydowanie powiedział
Joseph.
- Naturalnie - przyznała, choć słowa więzły jej w gardle.
- No, więc jak? Idziemy razem?
- Zgoda. - Joseph ujął wodze Lucyfera i po prawie niezauważalnym wahaniu podał
wodze Liryki Constance.
- Dam sobie radę - odpowiedziała na nie postawione głośno pytanie, a Joseph się
uśmiechnął.
- Jak pani znajduje syna królowej? Morowy chłop, prawda? -Lord Collins przeszedł w
towarzystwie Constance i Josepha całą drogę do stajni, bardzo zadowolony z
jednostronnej konwersacji.
Constance tyle chciała powiedzieć Josephowi. Ale uznała, że tak chyba jest lepiej. Może
tak było w ogóle najlepiej.
Constance nie zeszła na lunch, wymawiając się silnym bólem głowy, którego zresztą
wcale nie wymyśliła.
Stella chciała przynieść jej tacę do pokoju, ale sama myśl o jedzeniu budziła w jej pani
żywiołową niechęć. Constance chciała tylko w spokoju zebrać myśli i uporządkować
zamęt uczuć.
94
Co się stało tam, na wzgórzu?
Dlaczego poczuła się tak dziwnie? Zamroczyło ją i zbierało jej się na mdłości. Nie był to [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •