[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mi, gdzie w słoju pływał sztuczny człowiek. Bał się jednak nagłej zmiany pogody i tego,
że po tylu trudach będą musieli zawrócić. Delabranche chciał z początku towarzyszyć
im do granicy, lecz Markiz przekonał go, że nie byłoby to ani ostrożne, ani bezpiecz-
ne. Trudna droga przez góry byłaby dla niego zbyt uciążliwa i opózniałby tempo po-
dróży. Cały wieczór Delabranche przygotowywał im więc mapy terenów przygranicz-
nych z zaznaczonymi bocznymi szlakami, rzadziej uczęszczanymi przez podróżnych
i mniej pilnowanymi przez straże graniczne, które z pewnością zażądałyby zaświadcze-
nia o przebytej kwarantannie. Poza tym udzielił im wielu rad tonem tak mentorskim,
że trudno wprost było tego słuchać. %7łeby gotować wodę, nawet zaczerpniętą ze stru-
mieni, które wydają się czyste, żeby zawsze jedno z nich czuwało podczas noclegu, żeby
nie ufać zbytnio przygodnym znajomym, zwłaszcza Hiszpanom (pełno wśród nich szu-
brawców), lepiej spać pod gołym niebem niż korzystać z wątpliwej gościnności tychże.
W końcu Delabranche zaproponował Markizowi, żeby zostawił u niego konie i wziął
zamiast nich dwa muły, które kobieta może sprowadzić z dołu. Kazał im także naszy-
kować worek z suszonymi owocami i wędzonym serem. Z zainteresowaniem lekarza
przyglądał się wciąż Weronice.
 Wyglądasz, pani, na zaczarowaną  zażartował zaglądając jej w oczy.  Bladość
skóry, zamglony, błyszczący wzrok, powolność gestów. Czy rozmawialiście z kimś, jadąc
do mnie?
 Tak, z jakimś człowiekiem w mieście, ale było ciemno  odpowiedziała.
Delabranche kazał jej wypić gorące wino, do którego nasypał sproszkowanych ziół,
a potem dał jej flakonik z chininą do profilaktycznego zażywania rano i wieczorem.
Po tych wszystkich przygotowaniach, gdzieś koło północy, zeszli na prośbę Markiza
zobaczyć jeszcze raz człowieczka w szklanej butli.
 Ty, panie też nie wyglądasz najlepiej  powiedział na schodach Delabranche do
Markiza.  Masz na twarzy cień Saturna. Mogę się domyślić, na co cierpisz. Melancholia,
ciężkie sny... Wybory, które podejmujesz, kawałkują twoje życie, a żyjesz tak, jakbyś miał
kamień przywiązany do stóp.
 To choroba naszych czasów  odpowiedział Markiz.  Mówią, że wszyscy ży-
jemy teraz pod znakiem tej planety.
 Ale mówią też, że Saturn nie jest ostatnią z krążących wokół Słońca planet, że są
za nim jeszcze inne ciała, trzy, cztery, może pięć. Każda planeta to pewien etap w rozwo-
ju. My musimy zajmować się Saturnem i doświadczać właśnie jego wpływów. Dopiero
kiedy zgłębimy tajemnicę tego, co nas ogranicza i jednocześnie utrzymuje przy życiu,
kiedy poznamy, czym jest cień wewnątrz naszej duszy, i znajdziemy korzenie śmier-
ci, wtedy dopiero nastanie nowa epoka i astronomowie odkryją z pewnością nową pla-
netę.
89
 I zaczną się nowe kłopoty  uśmiechnął się Markiz.
Stanęli przed drzwiami prowadzącymi do ostatniego z pomieszczeń.
 Czy go nie obudzimy?  zapytała Weronika.
 On nigdy nie śpi  rzekł Delabranche, otwierając drzwi.
Markiz podszedł do szklanej granicy dwóch światów i długo patrzył w spokojną
i piękną twarz stworzenia. Wydawało mu się, że niepotrzebujące powiek czarne oczy
patrzą na niego z obojętną wyniosłością, w której jest także ironia... Zamrugał w końcu,
bo nie wytrzymał tego przenikliwego spojrzenia.
 Do zobaczenia  powiedział zmieszany.
Nocą wtulił się w ciepłe, uległe ciało Weroniki. Szukał w nim ludzkiego zapachu, za-
pachu, którym przesycona jest rzeczywistość. W roztargnieniu gładził gładką i gorącą
skórę.
 Boję się  powiedziała cicho Weronika.
Markiz drgnął, bo przez chwilę zdawało mu się, że powiedział to on sam.
 Czego się boisz, milutka? Wszystko idzie dobrze...
 Boję się, że się nam nie uda. Nic nie wyjdzie z wyprawy.
Przytulił ją.
 Czy miłość może być zaczarowaniem?  spytała w ciemnościach leżąca przy
nim kobieta.
Nie odpowiedział. Jest chorobą, pomyślał.
15
Wczesnym rankiem ruszyli w stronę gór. Gauche wlókł się na końcu, z oczyma peł-
nymi łez oglądając się na pozostawione konie. Teraz dwa muły niosły sakwy z ubra-
niem, pledami i żywnością. Na przedzie szedł Markiz, prowadząc zwierzęta, za nim
Weronika. Wszyscy byli skupieni i smutni: Gauche z powodu koni, Weronika pewnie
z  zaczarowania , a Markiz bodaj z tego rosnącego poczucia obcości wobec siebie, któ-
rego spotkanie z Delabranche em, a raczej z tym dziwnym stworzeniem w butelce, nie
tylko nie uleczyło, lecz jeszcze bardziej pogłębiło.
Spotkanie z Delabranche em było spotkaniem ze światem, który Markiz dobrze znał
i z którego wyruszył, było powrotem do języka, którym mówił, do wartości, które uzna-
wał dotąd za słuszne. A jednak teraz nie odnajdywał w nich siebie. Nie wiedział jesz-
cze, gdzie jest, ale tam już go nie było. Coś sprawiło, że pojawiła się w nim dziura, przez
którą wysypywał się on sam, jakby zawsze był tylko piaskiem. Wysypywał się z sie-
bie, rozpraszał, rozpuszczał w otaczającym świecie, a górski, ostry wiatr rozwiewał go
na wszystkie strony, zaprzepaszczając możliwości powrotu. Nie mógł się skupić, zaczął
wątpić we wszystko, co przedtem uważał za swoje. Tego ranka z przerażeniem uświado-
mił sobie, że zwątpił także w Księgę. Szedł dalej bardziej z uporu i nawyku. Przy poże-
gnaniu zapytał Delabranche a o coś, co nagle wydało mu się niezwykle ważne.
 Czy znalazłeś, panie, w tym wszystkim jakieś znaczenie, jakiś ogólny sens? Po
co miałoby się tworzyć homunkulusy, zamieniać ołów w złoto, poznawać zasadę ma-
gnesu?
 Wiem, o czym myślisz  odpowiedział Delabranche, przytrzymując na wietrze
brudną perukę  ale ja nie szukałem znaczenia. Szukałem prawa.
Teraz Markiz przyglądał się swoim stopom w zniszczonych, podbitych żelazną ze-
lówką trzewikach. Niosły ciało pełne nienasycenia, pożądania, jakiegoś wewnętrznego
drżenia. Ciało, które zaczynało przekwitać, ale żądało jeszcze rozkoszy, potomków, wła-
dzy. Ciało, które mąciło czystość umysłu, lekki sen i spokój, ciało, o którym sądził, że
jest jego własnością i od niego zależy. To ono było zaczarowane. Ktoś zaczarował idącą
przed nim kobietę, a ona zaczarowała jego. Czuł na plecach ten oddany, pełen miłości
wzrok, którym trzymała go na uwięzi. Bał się tego ubezwłasnowolnienia, a jednak myśl
o jakimkolwiek oddaleniu od tego wzroku wywoływała ból nie do zniesienia.
91
Weronika szła za nim, ale widział ją dokładnie. Postać kobiety w oberwanej na wy-
sokości kolan sukni, spod której błyskają czernią skóry wysokie, sznurowane trzewi-
ki. Z przyzwyczajenia unosiła zmiętą sukienkę, kiedy potykała się na kamienistej ścież-
ce. Spoglądała wtedy w górę, na niego, czekając, aż się obejrzy. Widział też siebie same-
go, jak idzie przed nią. Jego zielono-złoty surdut, na który narzucił kożuszek, odbijał
od szarego otoczenia papuzią wesołością. Widział swoje przygarbione plecy, nieumię-
śnione łydki w przybrudzonych pończochach. Czuł wtedy potrzebę lustra, żeby zoba-
czyć się z przodu, wydąć wargi, podnieść głowę i tym przydać sobie siły. Ten śmieszny
mężczyzna z ciałem powoli tracącym męskość nie podobał mu się. Nie lubił jego ple-
ców, łydek i krótko ostrzyżonych włosów. Był śmieszny  to właściwe słowo. %7łałosny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •