[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śliczna słoneczna pogoda ustępowała obfitym desz-
czom, trwały one nie więcej niż godzinę, ale spły-
wała w tym czasie na ziemię olbrzymia ilość wody.
Tego szczególnego ranka Bob właśnie pieścił się ze
swoimi szponiastymi ropuchami i kiedy zaczęło
padać, pomyślał, że będą uszczęśliwione, jeśli wy-
niesie im balię na deszcz. Ostrożnie zniósł więc
wanienkę z werandy i umieścił ją na górnym
schodku, bardzo sprytnie lokując ją tak, że lały się
do niej nie tylko strugi deszczu, ale i woda, spływa-
jąca z dachu. Potem odszedł, aby zająć się czymś
innym, i zupełnie zapomniał o całej sprawie.
Deszcz ciągle lał tak, jakby postanowił podtrzymać
229
reputację Kamerunu jako najwilgotniejszego miej-
sca na kuli ziemskiej, i wkrótce wanienka była peł-
na. W miarę jak podnosił poziom wody, ropuchy
unosiły się także coraz wyżej, aż wreszcie zaczęły
spoglądać na świat ponad plastikową krawędzią. Po
dziesięciu dalszych minutach woda w balii przelała
się.
Zwróciłem uwagę na ten pouczający widok usły-
szawszy jęk rozpaczy, który wydał Bob po odkryciu
kataklizmu. Był to jęk tak długi i przejmujący, że
wszyscy rzuciliśmy się w tamtym kierunku. Na
najwyższym schodku stała plastikowa balia całko-
wicie opróżniona z ropuch. Schodami płynął stru-
mień wody, unosząc bezcenne okazy Boba. Schody
były czarne od ropuch, ślizgających się, skaczących
i koziołkujących w wodzie. W tej Niagarze płazów,
jak oszalały żuraw, miotał się rozpaczliwie Bob,
zbierając ropuchy tak szybko, jak potrafił. Schwy-
tanie szponiastej ropuchy jest niemałą sztuką.
Stopniem trudności dorównuje niemal próbom
złapania kuleczki rtęci; pomijając fakt, że ich ciała
są niewiarygodnie śliskie, gatunek ten jest niezwy-
kle silny jak na swoje rozmiary, kopie i wije się ze
zdumiewającą energią. W dodatku ich tylne nogi są
uzbrojone w małe, ostre pazurki, a kiedy tymi mu-
skularnymi nogami zadadzą cios, potrafią boleśnie
podrapać. Bob na przemian jęcząc i przeklinając
230
w desperacji, daleki był obecnie od tego, co się na-
zywa łowieckim opanowaniem i co jest niezbędne
przy chwytaniu szponiastych ropuch, tak więc za
każdym razem kiedy zagarnął już pełną garść tych
stworzeń i gnał po schodach, by wrzucić je z powro-
tem do balii, one prześlizgiwały się między jego
palcami, upadały ponownie na schody i natych-
miast spływały znowu w dół, zmywane przez potoki
wody. Ostatecznie złapanie wszystkich ropuch i
umieszczenie ich w wanience zabrało pięciorgu z
nas trzy kwadranse i właśnie wtedy, gdy przemo-
czeni do suchej nitki skończyliśmy pracę, przestało
padać.
 Jeżeli koniecznie chciałeś wypuścić na swo-
bodę dwieście pięćdziesiąt okazów, to mogłeś przy-
najmniej wybrać lepszą pogodę i zwierzę, które
stosunkowo łatwo pochwycić  powiedziałem z
goryczą do Boba.
 Nie pojmuję, jak mogłem zrobić coś tak
durnego  rzekł Bob, wpatrując się posępnie w
balię, w której ropuchy, wyczerpane igraszkami,
zawisły w wodzie, gapiąc się na nas, jak zwykle
bezmyślnie, wyłupiastymi oczkami.  Mam nadzie-
ję, że nic złego sobie nie zrobiły.
 Pewnie nie... a nami to się już zupełnie nie
przejmuj. Ganiając po tym deszczu wszyscy może-
my złapać zapalenie płuc, byle tylko tym małym,
231
odrażającym paskudztwom nic się nie stało. Może
chciałbyś im zmierzyć temperaturę?
 Wiesz...  odezwał się Bob, marszcząc brwi
i nie zwracając uwagi na mój sarkazm  jestem
pewien, że sporo ich straciliśmy... Wydaje mi się, że
przedtem było ich więcej.
 Wszystko jedno, nie mam zamiaru pomagać
ci w ich liczeniu. Już raz mnie tak podrapały, że
wystarczy mi do końca życia. Czemu nie pójdziesz
się przebrać i nie zostawisz ich w spokoju? Jak za-
czniesz je liczyć, to skończy się tym, że znowu wyle-
jesz tę cholerną balię.
 Chyba tak  westchnął Bob.  Chyba masz
rację.
Pół godziny pózniej wypuściłem szympansa
Cholmondely'ego St Johna z klatki na poranną
gimnastykę i jak kto głupi na dziesięć minut spuści-
łem go z oczu. Gdy tylko usłyszałem wrzask Boba,
krzyk człowieka doprowadzonego do ostateczności,
rozejrzałem się błyskawicznie dokoła i nie widząc
Cholmondely'ego St Johna, zrozumiałem natych-
miast, co się stało. Biegnąc w stronę werandy ujrza-
łem Boba załamującego w rozpaczy ręce. A na naj-
wyższym stopniu stał sobie Cholmondely i wyglądał
tak niewinnie, że można było niemal dojrzeć jego
powitalny, promienny uśmiech. W połowie schodów,
232
spodem do góry, leżała plastikowa wanienka, a
stopnie poniżej oraz cały dziedziniec upstrzone
były skaczącymi w pośpiechu ropuchami.
Całą godzinę ślizgaliśmy się w czerwonej glinie
podwórza, zanim udało się nam złapać ostatnią
ropuchę i umieścić ją w balii. A potem, ciężko dy-
sząc, Bob podniósł wanienkę i w milczeniu podąży-
liśmy na werandę. Kiedy byliśmy już na ostatnim
stopniu, Bob, stawiając nogę w zabłoconym bucie,
poślizgnął się, balia wywróciła się do góry dnem i
po raz trzeci tego dnia szponiaste ropuchy radośnie
oddaliły się w szeroki świat.
Cholmondely St John był odpowiedzialny za
jeszcze inną ucieczkę, która jednak przysporzyła
nam znacznie mniej pracy i okazała się o wiele bar-
dziej interesująca od wydarzenia ze szponiastymi
ropuchami. W naszej kolekcji posiadaliśmy chyba
ze czternaście pospolitych miejscowych susłów,
stworzeń, które ogromnie przypominają susły eu-
ropejskie, tyle że są popielate i mają troszkę bar-
dziej puszysty ogonek. Owo stadko mieszkało w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •