[ Pobierz całość w formacie PDF ]

A gdy pózniej zaczęła mnie entuzjastycznie wychwalać, powiedziałem niedbale:
- Dziękuję, mała.
Dobre, co? Ale w zasadzie byłem zadowolony, że tak się obie ucieszyły. Pierwszej
nocy, gdy grałem z zespołem Kida Ory; chłopcy - słysząc, jak grzmię na kornecie - byli tak
zdziwieni, że sami ledwo mogli grać. Nie miałem wcale tremy. Robiłem wszystko dokładnie
tak samo, jak to słyszałem u Joe Olivera. W każdym razie starałem się wszystko naśladować
jak najlepiej. Owinąłem sobie nawet szyję dużym ręcznikiem, kiedy zespół grał na balu
w  Economy Hall . Była to pierwsza rzecz, jaką zawsze robił Joe - owijał sobie ręcznik ką-
pielowy wokół szyi i odpinał pod spodem kołnierzyk, aby móc swobodnie grać.
Ponieważ często słuchałem Joego w okresie, kiedy grał z Kidem Ory, znałem prawie
cały repertuar zespołu, przynajmniej ze słuchu. Opanowałem już swój instrument bardzo do-
brze i miałem świetne ucho.
Chwytałem więc wszystko w lot.
Kid Ory był tak miły i życzliwy i miał tyle cierpliwości, że już ta pierwsza noc wspól-
nego grania była dla mnie prawdziwą przyjemnością. Nie miałem nic innego do roboty jak
tylko dąć ile tchu w piersiach.
Wierzcie mi - to były naprawdę piękne chwile!
Po tym pierwszym graniu z Kidem wszedłem w środowisko muzyczne. Zacząłem być
popularny zarówno wśród miłośników tańca, jak i wśród muzyków. Wszyscy muzycy przy-
chodzili nas posłuchać i angażowali mnie do swoich zespołów w dni, kiedy nie grałem
z Kidem Ory.
Szło mi świetnie, aż do tego wieczoru, kiedy najadłem się największego strachu
w swoim życiu.
Miałem wtedy zastąpić kornecistę w bardzo dobrym Silver Leaf Band. Wszyscy
członkowie zespołu grali swoje partie z nut. Na klarnecie grał Sam Dutrey, brat puzonisty
Honore Dutreya. Sam był jednym z najlepszych klarnecistów w mieście. (Zajmował się rów-
nież strzyżeniem włosów.) Miał dość pretensjonalny sposób bycia, wskutek czego na pierw-
szy rzut oka mogło się wydawać, że jest zarozumialcem, ale w gruncie rzeczy był to wesoły
i dobroduszny facet, który ogromnie lubił kawały. Ja, niestety, nic o tym nie wiedziałem.
Tego wieczoru, gdy miałem zastępować kornecistę, przyszedłem trochę wcześniej,
aby się jakoś do tego przygotować, bo mając grać z nieznanym zespołem, chciałem uniknąć
ewentualnych niespodzianek. Członkowie zespołu schodzili się pojedynczo i na piętnaście
minut przed rozpoczęciem grania większość z nich była już na miejscu. Sam Dutrey przyszedł
ostatni. Widziałem go wtedy po raz pierwszy w życiu. Właśnie rozgrzewaliśmy się
i stroiliśmy instrumenty, kiedy Sam wszedł na podium.
Przywitał się z chłopcami, a potem skierował wzrok na mnie.
- A cóż to, u diabła, za jeden? Zjeżdżaj stąd, mały! - ryknął. A miał niezły głos.
Byłem naprawdę przerażony.
- Tak, proszę pana - powiedziałem i zacząłem pakować kornet.
Wtedy odezwał się jeden z muzyków:
- Sam, zostaw małego w spokoju. On gra dzisiaj za Willy ego. I przedstawił mnie Sa-
mowi.
Sam roześmiał się:
- Ja tylko żartowałem, synu.
- Tak, proszę pana - odpowiedziałem znowu.
W wirze całonocnej pracy zapomniałem jakoś o tym przykrym wydarzeniu, ale wła-
ściwie na długo pozostało mi ono w pamięci. Obecnie nieraz spotykam Sama Dutreya
i zaśmiewamy się do łez, wspominając tamtą historię.
Zarówno Sam, jak i Honore byli mistrzami swoich instrumentów. Trudno sobie wyob-
razić piękniejszy ton puzonu od tego, jaki miał Honore Dutrey. Na życiu jego zaciążył jednak
wypadek, który mu się przydarzył podczas służby w marynarce. Pewnego dnia zasnął
w prochowni okrętowej i zatruł się tak silnie, że potem przez wiele lat cierpiał na astmę.
Ta dolegliwość porządnie dawała mu się we znaki i nieraz przeszkadzała w grze.
Kiedy w 1926 roku grałem ze swoim zespołem w Chicago u Joe Glasera, mojego
obecnego impresaria, Dutrey grał z nami na puzonie. Radził sobie świetnie we wszystkich
utworach z wyjątkiem Irish Medley, w którym blacha miała dłuższe zakończenie w górnym
rejestrze. Właśnie wtedy Dutrey chował się za scenę i wtryskiwał sobie rozpylaczem do nosa
swój specyfik. Potem wracał i mówił:
- No, jedziemy!
Powiadam wam, nigdy w życiu nie słyszałem już tak wspaniale i mocno brzmiącego
puzonu. Do Honore Dutreya wrócę jeszcze pózniej.
Chciałbym także wspomnieć o wielu innych muzykach, zwłaszcza o tych, z którymi
grywałem lub z którymi miałem do czynienia od czasu do czasu.
W sumie przeżyłem wspaniale dni, grając z nimi.
Były wśród nich niezłe typy, a kiedy już ja mówię  typy , to były to naprawdę typy!
Grałem z wieloma spośród najlepszych muzyków świata, jazzowych i klasycznych. Niech
Pan Bóg ma ich wszystkich w swojej opiece!
Chociaż grywałem z zespołem Kida Ory, to i tak każdy z nas miał jakąś dzienną pracę.
Na świecie trwała jeszcze wojna i obowiązywała zasada:  Pracuj albo walcz! Ponieważ by-
łem za młody, żeby walczyć, rozwoziłem nadal węgiel swoim furgonem. Poza graniem na
kornecie rozwożenie węgla wydawało mi się jedynym przyjemnym zajęciem. Może to ze
względu na tych wszystkich fajnych starszych facetów, z którymi się tam stykałem.
Kid Ory należał do tych, którzy mieli najlepsze grania, zwłaszcza u bogatych białych.
Grając w takim eleganckim miejscu, jak na przykład  Country Club , zarabialiśmy więcej,
a podczas przerw organizatorzy pilnowali, żeby zespół dostał obfity i smaczny posiłek, taki
jak wszyscy goście. Z czasem perkusista i ja weszliśmy w komitywę z czarną służbą i odtąd
zawsze miałem dosyć jedzenia, żeby zabrać coś do domu dla Mayann i Mamy Lucy.
Muzycy czytający nuty, tak jak ci z zespołu Rob chaux, uważali, że my, zespół Kida
Ory, jesteśmy dobrzy, ale tylko razem. Pewnego razu ci mądrale mieli jakieś granie na po-
grzebie, ale większość z nich była w dzień zajęta. Zaangażowali więc kilku chłopców
z zespołu Kida Ory, w tym także i mnie. W dniu pogrzebu muzycy zebrali się w sali, skąd
miał wyruszyć pochód do domu zmarłego. Kid Ory i ja zauważyliśmy, że ci zarozumialcy
wyraznie patrzą na nas z góry. Prawdopodobnie nie wydawaliśmy się im wystarczająco do-
brzy, aby grać ich marsze.
Trąciłem Kida łokciem, pytając wzrokiem, czy to zauważył. Ory skinął potakująco
głową.
Doszliśmy do domu zmarłego, grając marsza w średnim tempie. Graliśmy z nut, które
nam dali, i to, o wiele swobodniej od nich. Tamci jednak dalej się do nas nie odzywali.
Wyniesiono trumnę z domu i ruszyliśmy w stronę cmentarza, grając wolne marsze ża-
łobne. Na cmentarzu, gdy ciało złożono już do grobu i przebrzmiało tremolo werbla, orkiestra
zaczęła grać marsza ragtime owego, który wymagał swingowania. Ci starzy ramole zupełnie
nie mogli sobie z tym poradzić.
Wtedy my, chłopcy Kida Ory, przejęliśmy prowadzenie utworu i doprowadziliśmy go
zwycięsko do końca.
Jak by nie było, mieliśmy to najlepsze ze wszystkich doświadczeń - swingowanie ca-
łym zespołem! Trzeba było słyszeć, jak to brzmiało! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •