[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 kongres grających w scrabble albo podróż archeologiczna  a półmiski pełne omletów, fasolki
szparagowej i tłustych pączków pluskających się w brytfannach przyprawiają mnie o mdłości.
Rogaliki, które zamiast tego wybieram, są jeszcze na wpół zamrożone, a kawa przypomina wodę
z mojego prysznica. Jedno i drugie napełnia mi żołądek. Wychodzę na plaża de la Constitución,
w powietrze zamglone od upału, w którym o tej porze już można się udusić.
Mam do zabicia dwie czy trzy godziny przed umówionym spotkaniem. Obchodzę dookoła
esplanadę oblężoną przez turystów, zablokowanych przez korki samochodowe. Ciężarówki
z wyjącymi klaksonami, wyrzucające z siebie kłęby czarnych spalin, wypadają z każdej alei
tylko po to, by wcisnąć się do korka, który tworzy się tuż pod nosem zobojętnianego na
wszystko gliniarza żującego zapałkę. Z nosem w chusteczce higienicznej, pełna dobrej woli,
próbuję podziwiać przekrzywioną katedrę, która zaliczyła cios w kopułę podczas ostatniego
trzęsienia ziemi. Ocienione chodniki prowadzą mnie ku czemuś w rodzaju wykopalisk
archeologicznych pod gołym niebem, między dwoma muzeami, dokąd pchają się wycieczki.
A ja nie lubię muzeów, nie lubię ruin, nie lubię wycieczek i nie lubię słońca. Zawracam.
Wielokrotnie oglądam się za siebie, znienacka lub jak gdyby nigdy nic. Czuję się śledzona,
szpiegowana; odnoszę wrażenie, jakby ktoś odgadywał, dokąd pójdę, uprzedzał moje reakcje.
Paranoja wywołana wczoraj po południu przez skorumpowanego urzędnika tylko zwiększyła
niepokój, który noszę w sobie od wizyty kardynała Fabianiego, tę pewność, że byłam
obserwowana na odległość, podsłuchiwana przez szpiegów wiary  ale to nie wszystko. Czuję,
jakby ktoś mi towarzyszył, jak gdyby czyjaś lornetka albo wizjer strzelca wyborowego
bezustannie ustawiały na mnie ostrość. Nogi prowadzą mnie z powrotem na avenida 16 de
Septiembre. Naprzeciw mojego hotelu wznosi się blok z przydymionego szkła, ochrzczony
marmurowymi literami:  El Nuevo Mundo . Nagłe pragnienie chłodu i zwyczajności każe mi
pchnąć drzwi. Stojąc na ruchomych schodach, w świetle jarzeniówek, wracam do równowagi
w tej neutralnej przestrzeni centrów handlowych, w mikroklimacie identycznym jak
w dowolnym miejscu na ziemi, w tym wspólnym dla wszystkich domów towarowych układzie
przestrzennym, z działami ułożonymi według pory dnia, wieku, płci, według półek,
sugerowanych pragnień i podaży adekwatnej do popytu; w tej strefie eksterytorialnej, w której
poszczególne kraje oznaczają najwyżej miejsce produkcji, gdzie tożsamość równa jest etykietce,
a wartość  kodowi kreskowemu. Za każdym razem, gdy uczestniczę za granicą w jakimś
kongresie czy seminarium i związanych z nimi odgórnie planowanych rozrywkach, odczuwam
potrzebę ucieczki przed tym, co egzotyczne, autentyczne i typowe dla danego miejsca,
w równoległy świat wielkiego sklepu.
Im wyżej, tym bardziej odżywam na tych ruchomych schodach. To pierwszy moment od
przyjazdu do Meksyku, kiedy czuję się naprawdę dobrze, powietrze wydaje mi się zdatne do
oddychania, ludzie skoncentrowani na tym, co robią, mężczyzni grzeczni, a kobiety  szybkie.
Spaceruję wzdłuż poszczególnych działów, szukam znanych marek, zauważając drobne niuanse
w asortymencie i sposobie prezentacji. Wszystkie sprzedawczynie mnie rozumieją i cudownie
jest wypytywać je o produkty, na które nie mam ochoty, dla samej przyjemności wypytywania.
W dziale bielizny dziewczyna urocza i tak szczupła, że aż się chce płakać, obserwuje moje
pełne sceptycyzmu ewolucje wokół różnych stoisk, mierzy wzrokiem mój biust, ocenia styl, po
czym proponuje mi rzeczy, których nigdy nie ośmieliłabym się założyć, zachęcającym tonem
i z porozumiewawczym spojrzeniem, jakby kiedyś ona również nie myślała, że pewnego dnia
odważy się to zrobić. Wzruszona zarówno jej delikatnością, jak i skutecznością w roli
sprzedawczyni, nie protestuję, gdy pakuje mi stringi z przezroczystego jedwabiu i zupełnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •