[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zamiast batożenia wolałbym jej przebaczyć. Gdy znów opanowały mnie żądza zemsty i
wściekłość, chciałem sukę zwyczajnie ukamienować. Z takimi zmiennymi nastrojami
walczyłem jeszcze z pół godziny. W końcu zrobiło mi się zimno i wstałem z koksu
rozsypanego na betonowej podłodze. Dopiero teraz mogłem ocenić, jaki kawał roboty
wykonałem. Z wściekłości przerzuciłem całą hałdę, a było tego dobre trzy tony. W starym
miejscu pozostały zaledwie dwa niewielkie pagórki koksu. Reszta chrzęściła pod moimi
nogami. W mdłym świetle piwnicy rozejrzałem się za portfelem, który w trakcie ataku furii
wysunął mi się z kieszeni i leżał nie wiadomo gdzie. Oj, niełatwo będzie go znalezć,
pomyślałem. Kiedy wydawało mi się, że go widzę, dotarło do mnie, że patrzę na metalowy
właz. Początkowo nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Opadłem na kolana i zacząłem
rozgarniać kawałki koksu. Po chwili ukazała się masywna klapa. Niestety, wielka zasuwa nie
pozwalała jej otworzyć. Chwyciłem za wystający fragment i pociągnąłem w bok.
Zachrobotało przerazliwie i po raz pierwszy od wielu tygodni uśmiechnąłem się sam do
siebie. Klapa była ciężka, ale nie miałem zamiaru się poddawać. Mimo osłabienia,
podniosłem ją. Wtedy zobaczyłem zjawę, która z szeroko otwartymi oczami, blada i w
kompletnej ciszy po prostu się na mnie patrzyła.
Wpatrywaliśmy się w siebie z odległości zaledwie pół metra. Trwało to ładnych parę
minut. Dłużej dekorowano chyba tylko komunistycznych generałów. Nana Radwan, którą
rozpoznałem, zobaczyła moją twarz umazaną koksem i krwią, włosy w stanie
przypominającym nielegalny wyrąb lasu i ubranie nadające się do wycierania podłóg. I
pomyśleć, że tak wyglądał jej wymarzony wybawiciel. Dopiero po chwili chwyciłem ją za
ręce i wyciągnąłem z włazu. Nigdy wcześniej nikt nie przytulił się do mnie z taką siłą. Gdyby
nie doświadczenie, prawdopodobnie byłoby po mnie.
 Jesteś chora?  zapytałem.
 Jestem...  wyszeptała dziewczyna, a ja ułożyłem ją ostrożnie na koksie.
 Wszystko będzie dobrze  powiedziałem cicho i wystukałem drżącymi palcami numer
Walewskiego. Kiedy poinformowałem go o znalezieniu Nany, zaklął brzydko i obiecał wziąć
się do roboty. Przynajmniej to miałem z głowy. Musiałem wykonać jeszcze jeden telefon  do
ojca dziewczyny, który siedział w areszcie.
Głos strażnika nie był ani miły, ani niemiły. Powiedziałem mu, o co chodzi, a on
poinformował mnie, że na przekazanie wiadomości aresztantowi muszę mieć zgodę tego,
tamtego, owego i jeszcze jednego fajnego urzędnika państwowego. Wytrzymałem tę
argumentację i powtórzyłem wszystko raz jeszcze. Tym razem strażnik zrozumiał i obiecał
przekazać ojcu wiadomość o odnalezieniu żywej Nany Radwan. Dopiero kilka lat pózniej,
zupełnie przypadkowo, dowiedziałem się, że strażnik zrobił to tylko dlatego, że przypomniał
sobie mój program telewizyjny na temat innego porwania. Poza tym oglądał moje reportaże o
braku wody w Sudanie, o marzeniach młodocianych więzniów, cierpieniach porzuconych
mężów i nowoczesnych operacjach mózgu. W ten właśnie sposób niektórzy strażnicy
więzienni wiązali się z dziennikarzami niemalże więzami krwi.
Potem zrobiło się jeszcze weselej. Najpierw zemdlałem ja, potem dziewczyna. Borg,
policja i pogotowie znalezli nas w takiej właśnie kolejności. Kiedy odwożono nas do tego
samego szpitala, pojawili się dziennikarze. Nie wiadomo skąd, jak spod ziemi. Walewski z
półtonowym wdziękiem wziął ich na siebie.
Kiedy obudziłem się rano, ku mojemu zaskoczeniu, nie czułem się wcale osłabiony. Jak się
okazało, ćwiczenia z łopatą bardzo mnie wzmocniły. W szpitalnym uniformie udałem się na
poszukiwania Nany Radwan. Tym razem obyło się bez żmudnego dochodzenia  tabun
reporterów czaił się w okolicach oddziału intensywnej terapii. Mnie zresztą też dopadli, ale
na szczęście Walewski zaspokoił ich ciekawość poprzedniej nocy i poprosili mnie o
odpowiedz tylko na czterdzieści trzy pytania. Przekrzykiwali się przy tym profesjonalnie, więc
cała zabawa trwała dość krótko. Niektórych znałem osobiście, innych z widzenia, a jeszcze
innych, tych po studiach, nie znałem wcale. Oznaczało to, że redakcja reportaży, z której mnie
zwolniono, została całkowicie zrestrukturyzowana. Miałem tylko nadzieję, że prezesi nauczyli
młodych odróżniać trupy od żywych ludzi. Wbrew pozorom niektórzy reporterzy mieli z tym
spore problemy. Z jednym z tych młodzieńców uciąłem sobie nawet pogawędkę.
 Kto pana uczył tej roboty?  zapytałem, poprawiając szlafrok, bo za dużo mogliby
zobaczyć.
 Nie rozumiem  odpowiedział rezolutnie.  Dali mi kamerę i kręcimy...
 A powiedzieli panu, co myślą o tym kręceniu?  drążyłem temat.
 A po co? Szefowa jest zadowolona i wystarczy  wyjaśnił młody reporter.
 A szefowa pracowała wcześniej w telewizji?
 Chyba nie  zastanowił się.  Nie, na pewno nie pracowała. Przyszła chyba z jakiejś
gazety.
 Niech ją pan zapyta, jakie zna plany filmowe i co w telewizji buduje napięcie 
skrzywiłem paszczę, żeby wyglądać jeszcze wredniej.  Jak nie odpowie, proszę ją kopnąć w
dupę. Najlepiej z czuba. Za karę, że zgodziła się kierować czymś, na czym się nie zna. Tak dla [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •