[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gotowe. Podniosłem torbę i popatrzyłem na Eeta. Wyciągnięty na koi, jak zwykle
sprawiał wrażenie uśpionego. Czy był obrażony, czy też po prostu nie obchodziło go
to, co robię? Jego zaskakująca reakcja na moje próby usamodzielnienia się od początku
trochę mnie niepokoiła. Teraz powoli zaczynałem tracić wiarę w siebie, co było dość
niepokojące, zważywszy, że na Sororis moja pomysłowość i zaradność mogła zostać
poddana ciężkim próbom.
Nie byłem jednak pewien, czy powinienem tak po prostu wyjść, nie zwracając
na niego uwagi. Rozdzwięk między nami martwił mnie. W końcu przełamałem się
i posłałem mu telepatyczny przekaz.
 Wyruszam.  To było oczywiste i od razu pożałowałem zupełnie
niepotrzebnej uwagi.
Eet wolno otworzył oczy.
 Powodzenia.  Przeciągnął się, jakby dając do zrozumienia, że nie ma
najmniejszej ochoty opuszczać komfortowej kabiny.  Miej oczy dookoła głowy.
Przymknął powieki i przerwał kontakt.
 Oczy dookoła głowy  trudno się w tym było doszukać jakiegokolwiek
sensu. Mimo to zirytowany próbowałem odgadnąć, o co właściwie Eetowi chodziło.
Bezskutecznie. Poszedłem do kapsuły ratunkowej, zamknąłem za sobą drzwi
i zaplombowałem je. Ułożywszy się w hamaku, dałem Ryzkowi odpowiedni sygnał
i niemal straciłem przytomność, gdy potężna siła katapultowała mnie ze statku.
Urządzenie było wyposażone w automatycznego pilota, który w razie katastrofy
natychmiast kierował kapsułę w stronę najbliższej planety. Nie miałem więc nic do
54
roboty  leżałem bezczynnie i usiłowałem przygotować się na wszelkie możliwe
ewentualności. Bez Eeta czułem dziwną pustkę. Przez bardzo długi czas prawie w ogóle
się nie rozstawaliśmy.
Wciąż pragnąłem zachować niezależność, ale wiedziałem już, że nie będzie to
łatwe.
Z drugiej strony czułem też, jak ogarnia mnie uniesienie: oto śmiało odrzuciłem
roztropne rady i przestrogi, podejmując nowe, ryzykowne przedsięwzięcie. Jakaś część
mojego ja buntowała się przeciw temu, ale nie miałem dużo czasu na rozmyślania.
Włączyły się mechanizmy łagodzące wstrząs przy lądowaniu i zrozumiałem, że muszę
skupić całą uwagę na nadchodzących wyzwaniach.
Stwierdziłem, że kapsuła osiadła tuż przy śnieżnej ścianie zamykającej jedną
z wąskich dolin, wcinających się głęboko w bryłę lodowca. Być może biała skorupa
pokrywająca planetę zaczęła się cofać, bo wszędzie wokół widać było topniejący lód.
Zciekające w dół strumyki wody tuż przed miejscem, w którym wylądowałem łączyły
się w spory potok. Powietrze było jednak wciąż mrozne i lodowaty powiew natychmiast
uderzył mnie w odsłoniętą część twarzy.
Opuściłem przyłbicę hełmu, zamknąłem luk kapsuły i z torbą na ramieniu
rozpocząłem marsz, depcząc kosmicznymi butami żwir wymieszany z lodem. Jeśli Ryzk
nie pomylił się w swoich obliczeniach, wylądowałem w jednej z pięciu odnóg wielkiej
doliny zbliżonej kształtem do rozcapierzonej ręki. Natychmiast po wydostaniu się
z parowu powinienem zobaczyć przed sobą mury Sornuff. Potem już musiałem polegać
na informacjach przekazanych mi przez ojca. Uświadomiłem sobie, że jego opowieść
roiła się od szczegółowych danych geograficznych, zupełnie jakby pragnął, żeby te
informacje utkwiły mi w pamięci. Co prawda wtedy nic nie wskazywało na to, że będą
mi kiedykolwiek potrzebne. Mimo to słuchałem uważnie historii opowiadanych przez
ojca, choć moje przyrodnie rodzeństwo było nimi zniecierpliwione i znudzone.
Między miejscem, w którym się znajdowałem, a murami miasta stała świątynia
lodowej bogini Zeety. Zeeta nie była najważniejszym bóstwem Sororisanów, ale miała
dość liczne grono wyznawców. Bohater historii mego ojca za jej pośrednictwem nawiązał
kontakt z kapłanami największej świątyni w mieście. Mówię,  jej , gdyż była ona żywą
kobietą  czy kapłanką  uważaną za ziemskie wcielenie ducha lodu i traktowaną jak
istota nadprzyrodzona, różniąca się nawet fizycznie od zwykłych ludzi.
Wyszedłem z doliny w kształcie palca i znalazłem się na  dłoni . Istotnie od razu
zobaczyłem mury miasta, a jeszcze bliżej  świątynię Zeety.
Lądowanie nastąpiło tuż po nadejściu świtu, toteż słabe, nie dające ciepła
promienie słońca dopiero teraz zaczęły odbijać się od ponurej lodowej ściany za moimi
plecami. W pobliżu świątyni nie było widać żadnego znaku życia. Pomyślałem z obawą,
że Zeeta mogła już dawno zostać usunięta albo porzucona przez wyznawców.
Mój niepokój minął, kiedy tylko podszedłem bliżej do kamiennego budynku
pokrytego warstwą błyszczącego lodu. Miał on kształt długiego stożka ze ściętym
55
czubkiem i rozmiary zbliżone do rozmiarów  Wendwinda . Zwiątynię otaczał krąg
stołów, zrobionych z lodowych, grubych jak męskie ramię płyt, opartych na filarach
z tego samego materiału. W stołach umieszczono podarki od wyznawców Zeety.
Niektóre były zatopione tak głęboko, że ledwie majaczyły pod grubą szklistą pokrywą,
inne tkwiły tuż pod powierzchnią, pokryte tylko cieniutką warstewką zamarzniętej
wilgoci.
Ujrzałem tam rozmaitą żywność, futra, sczerniałe resztki warzyw. Wyglądało
na to, że bogini wcale nie korzysta z dostarczanych jej darów, pozwalając im wrastać
w lodowe bloki.
Przeszedłem między dwoma stołami i zbliżyłem się do jedynego otworu
w kolistym murze świątyni, pozbawionego drzwi chroniących przed śniegiem
i wiatrem. Przy wejściu wisiał gong. Ucieszyłem się, gdyż był to kolejny dowód
prawdziwości historii opowiedzianej mi przez ojca. Zmiało podniosłem pięść okrytą
rękawicą i uderzyłem w gong, najlżej jak potrafiłem. Mimo to głuchy dzwięk rozniósł
się po całej okolicy i odbił echem od lodowca za moimi plecami.
Na szyi miałem zawieszony translator. Jeszcze raz powtórzyłem sobie w myśli
tekst powitania. Opowieść ojca nie dostarczyła mi niestety żadnej okolicznościowej
formułki i musiałem na poczekaniu wymyślić własną.
Echa gongu rozbrzmiewały znacznie dłużej, niż się spodziewałem. Mimo to
nikt nie nadszedł, aby sprawdzić, co się dzieje. Zawahałem się, nie wiedząc, co robić.
Całkiem świeże ofiary wydawały się świadczyć o tym, że świątynia jest zamieszkana. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •