[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wokół wypatroszonej świni, patrząc na skapujący i skwierczący w ogniu tłuszcz.
Koło Roberta ukazała się jakaś inna, nie rozpoznana postać, wręczyła mu coś i znikła
za skałą. Robert oparł włócznię o leżący obok głaz, chwycił to coś w obie ręce i zaczął gryzć.
A więc zaczęła się uczta i strażnik otrzymał swoją porcję.
Ralf zrozumiał, że przynajmniej na razie jest bezpieczny. Poszedł kulejąc między
drzewa owocowe, żeby zaspokoić głód, jednakże na wspomnienie uczty zrobiło mu się
przykro. Dziś uczta, a jutro...
Starał się bezskutecznie wmówić sobie, że go zostawią w spokoju, że może nawet
zrobią go wygnańcem. Ale zaraz powróciła owa nieuchronna, niedorzeczna pewność.
Rozbicie konchy i śmierć Prosiaczka i Simona zawisły nad wyspą jak opar. Ci malowani
dzicy będą się posuwać coraz dalej. Poza tym istnieje ta niesprecyzowana więz pomiędzy nim
i Jackiem, który nigdy, przenigdy nie zostawi go przez to w spokoju.
Znieruchomiał nagle, cały w cętkach słońca, unosząc w górę gałąz, by każdej chwili
móc dać pod nią nura. Zatrząsł się rażony spazmem strachu i krzyknął głośno:
- Nie! Oni nie są tacy zli. To był wypadek.
Dał nurka pod gałąz, pobiegł niezgrabnie, potem zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
Doszedł do terenu strzaskanych drzew owocowych i zaczął jeść łapczywie. Zobaczył
dwóch maluchów i nie zdając sobie sprawy ze swego wyglądu, zdziwił się, że wrzasnęli i
uciekli.
Najadłszy się poszedł na plażę. Słońce padało teraz ukosem pomiędzy palmy przy
rozwalonym szałasie. Nie opodal była granitowa płyta i basen. Najlepiej byłoby nie zważać
na ciążące na sercu uczucie i zdać się na ich zdrowy rozsądek, ich dzienny rozsądek. Teraz,
jak dzicy się najedli, najlepiej jeszcze raz spróbować. I tak nie mógłby zostać na noc sam w
szałasie przy opustoszałej płycie. Ciarki przeszły mu po grzbiecie i owiał chłód w
popołudniowym słońcu. Nie ma ogniska, nie ma dymu, nie ma ocalenia. Odwrócił się i
pokuśtykał w stronę Jackowego krańca wyspy.
Ukośne pręty światła słonecznego gubiły się wśród gałęzi. Doszedł wreszcie do
polanki w lesie, gdzie na skalistym gruncie nie rosła żadna roślinność. Polanka była teraz
rozlewiskiem cienia i Ralf o mało nie rzucił się do ucieczki ujrzawszy coś sterczącego na
środku; stwierdził jednak po chwili, że biała twarz, którą zobaczył, to tylko kość i że to
świńska czaszka na kiju szczerzy do niego zęby. Wszedł powoli na środek polanki nie
odrywając oczu od czaszki, która połyskiwała bielą jak koncha i jakby drwiła z niego
cynicznie. W jednym z oczodołów uwijała się wścibską mrówka, poza tym z czaszki ziało
jedynie martwotą.
Ale czy tylko martwotą?
Mrowie przeszło mu po plecach. Stał przed zawieszoną na poziomie swojej twarzy
czaszką i przytrzymywał włosy obiema rękami. Zęby szczerzyły się, puste oczodoły władczo
przykuwały jego wzrok.
Co to?
Czaszka patrzyła na Ralfa jak ktoś, kto wie wszystko, ale nie chce powiedzieć. Ralfa
opanował nagle strach i wściekłość. Palnął gwałtownie pięścią w stojące przed nim
plugastwo, aż odskoczyło jak na sprężynie i powróciło do dawnej pozycji, wciąż szczerząc
zęby, więc zaczął tłuc zapamiętale i krzyczeć z odrazy. Potem stał liżąc rozbite knykcie i
patrzył na pusty kij, a czaszka leżała w dwóch kawałkach, jak rozdziawione w śmiechu usta.
Wyrwał drgający kij ze szczeliny w skale i wymierzył go jak włócznię w stronę bielejących
kości. Potem zaczął się cofać, zwrócony twarzą do czaszki, która szczerzyła zęby w niebo.
Kiedy zielony poblask znikł z horyzontu i zapanowała noc, Ralf przyszedł znów w
gęstwinę przed Skalnym Zamkiem. Wytężając wzrok spostrzegł, że na szczycie skały wciąż
ktoś jest i trzyma włócznię w pogotowiu. Klęcząc w ciemności dotkliwie odczuwał swoje
odosobnienie. Prawda, że to dzikusy, ale przecież ludzie, a strachy nocy nadciągają.
Ralf jęknął cichutko. Mimo że był zmęczony, nie mógł położyć się i zapaść w sen, z
obawy przed szczepem. Może dałoby się wejść odważnie na Zamek, powiedzieć: -
Zamawiam - roześmiać się beztrosko i zasnąć wśród innych? Udać, że wciąż są małymi
chłopcami, uczniakami, którzy mówili kiedyś: - Tak, psze pana - i nosili szkolne czapki?
Zwiatło dnia może odparłoby, że tak, ale ciemności i groza śmierci odpowiadały: nie. Leżąc
po ciemku w gęstwinie wiedział, że jest wygnańcem.
- Bo nie zatraciłem rozsądku.
Otarł twarz ramieniem czując drażniący zapach soli i potu, i zatęchłego brudu. Gdzieś
z lewej strony rozlegało się sapanie, ssanie i wrzenie fal oceanu na skałach.
Zza Skalnego Zamku dolatywały jakieś głosy. Odwracając uwagę od rozhuśtanego
morza Ralf wytężył słuch i usłyszał dobrze znany refren.
- Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Dzicy tańczyli. Gdzieś po drugiej stronie tego skalnego muru jest ciemny krąg, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •