[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podeszłam cicho z tyłu i zakryłam mu oczy. Dotknął moich rąk i z okrzykiem radości chwycił
mnie w ramiona. Poszliśmy do jego pokoju, aby się sobą nacieszyć. W przyległym salonie
Józik z pasją grał na fortepianie utwory Szopena. Muzyka jego była jak burza. Pazdziernik
1943 Roboty w ogrodzie na ukończeniu. Wolny czas teraz spędzam na szyciu wyprawki,
robieniu przetworów i zapasów planowanych na pobyt zimą w Warszawie. Od grudnia mamy
zamieszkać na Noakowskiego, bym miałą zapewnioną opiekę lekarską. Tymczasem znoszę to
smutne życie, które wydaje mi się wcale nie moim. Czuję się tu bez Jasia obco i samotnie.
Jedyną pociechą jest obecność budzącej się do życia istoty, która będzie najcudowniejszym
łącznikiem między nami. Moje pragnienie, aby to był syn, jest tak silne, że przerodziło się w
pewność. Na pisanie pamiętnika nie mam teraz ochoty. Długie listy do Jasia wyjaławiają mnie
kompletnie. Listopad 1943 Warszawa Naszym życiem ciągle wstrząsają okropności wojenne.
Niemcy zdwoili ostatnio represje. Urządzają obławy, łapanki i aresztowania. Z najbliższych
osób zginął Hubert, mój kuzyn cioteczny. Zabrano go podczas obławy w bramie naszego
domu. Po krótkim pobycie na Pawiaku został rozstrzelany w czasie ulicznej egzekucji, które
są odwetem po każdej akcji dywersyjnej. POtworne wrażenie robią na mieszkańcach stolicy
zwłaszcza masowe morderstwa bezbronnych ludzi o zagipsowanych ustach i przewiązanych
oczach. Jeden z kolegów konspiracyjnych przepadł bez wieści. Ponieważ zginął w czasie
akcji zbrojnej, nikt nie mógł go szukać bez narażenia się na ewentualne aresztowanie. W
moim stanie nie wyglądałam na konspiratora. Poszłam więc do prosektorium pod pretekstem
poszukiwania brata. Niemiec, nieufnie obrzuciwszy mnie badawczym wzrokiem, wpuścił do
środka. Oprowadził kolejno po wszystkich salach. Na cementowej podłodze leżeli rzędem
zabici. Siłą powstrzymywałam się, aby nie zakryć oczu i uciec. Musiałam jednak wypełnić
zadanie. Patrzyłam na tych młodych chłopców w poszarpanych ubraniach. Partyzanci i
bojownicy zabici w akcji zbrojnej, z pasami naboi, z karabinem lub granatem w ręku.
Niektórzy tak zmasakrowani, że trudno rozpoznać. Oprowadzający żandarm, oswojony z tym
widokiem, informował spokojnie, gdzie który zginął. Zaprowadził także do chłodni, gdzie
zwłoki oczekiwały sekcji. Na szynach wysuwano kolejno ze ścian umarłych. Nikogo nie
rozpoznałam. Rozdęte, zsiniałe, nieraz czarne ciała, zupełnie do ludzkich niepodobne. Siłą
woli powstrzymywałam się od zemdlenia. Z ulgą opuściłam to miejsce i powracając
chwiejnym krokiem ulicą Oczki wdychałam jesienny zapach zeschłych liści. Czemu one
zachowują swe piękno, nawet po śmierci? Grudzień 1943 Warszawa W ostatnich miesiącach
okupacji wpadałam do warszawy na krótko i widzę, jak odwykłam od okupacyjnego życia
stolicy. Tak wiele się zmieniło. Znajomi nie zabawiają się już jak dawniej. Pomijając
kończące się wszystkim zasoby finansowe, prawie w każdej rodzinie kogoś brakuje. Krąży
teraz żart, że warszawiacy dzielą się na tych, co siedzieli, siedzą i będą siedzieć. Terror, jaki
panuje ostatnio, okrył miasto żałobą. Na skwerach i ulicach przybyło wiele mogił. Pamiętne
miejsca publicznych straceń zasypywane są kwiatkami. Ludzie na mieście i w lokalach
zachowują się niespokojnie i nerwowo. Szczuci jak zwierzęta, niepewni chwili, stale
spodziewają się łapanek. Z wyciem syren przejeżdżają pełne auta gestapowców, wymiatając
wszystkich do bram. Nikt nie jest pewny dnia ani godziny. Pomimo to warszawiacy trzymają
się dzielnie. Nie załamują się, każdy stara się utrzymać przy życiu i przetrwać do końca. O
łatwe zarobki jest jednak coraz trudniej. Wszyscy wzięli się do jakiejś pracy. Panie są
kelnerkami, szatniarkami, subiektami lub wypiekają torty i ciastka domowe. Zręczniejsze
biorą się do produkcji różnych kobiecych drobiazgów, jak modne obecnie drewniaki,
malowane szaliki czy ręcznej roboty korale i broszki. Mężczyzni poszukują zarobku w
każdym zawodzie. Zbyszek Rylski jezdzi na rikszy, Tomek jest szatniarzem, a Marek Zwida
gra w lokalu na fortepianie. Andrzejowie żyją ostatnio ze sprzedaży mydła. Ponieważ
dochowali się córeczki, Irka zajmuje się produkcją w domu, a Andrzej jezdzi z towarem po
mieście. Kiedy spotkałam kolegów z konspiracji, z żalem słuchałam opowiadań o pracy w
dywizjonie. Poczułam się niepotrzebna i znów pożałowałam, że żyję poza nawiasem.
Pociechą był fakt, że Hania, która przejęła moje obowiązki, bardziej niż ja zasługuje na to
stanowisko. Teraz marzę o tym, aby do decydującej zbrojnej akcji doszło dopiero wtedy, gdy
będę już po porodzie. Nasze prywatne życie zamknęło się tymczasem całkowicie w
odosobnieniu od reszty świata i oczekiwaniu. Styczeń 1944 Warszawa Nareszcie po
wszystkim. Nigdy nie przypuszczałam, że każde nowe istnienie opłacone jest takim
cierpieniem. Zawsze byłam silna, zdrowa i odporna na ból. Pomimo to myślałam, że nie
wytrzymam. A swoją drogą poród miałam wyjątkowy. Wszystko odbyło się w cztery
godziny. Jak na pierwszy raz jest to podobno bardzo szybko. Gdy przywieziono mnie w nocy
karetką pogotowia, poprosiłam dyżurną siostrę, aby zadzwoniła po dr Kozińską. Siostra
zaśmiała się. Doktora wzywa się w ostatniej chwili. Tymczasem pacjentki są pod opieką
personelu lecznicy. Dostałam separatkę. Liczyłam minuty między bólami i słuchałam
krzyków i jęków rodzących kobiet. Niektóre już dwie doby czekają. Powiedziałam siostrze,
że ponieważ wszystko w życiu robię szybko, więc jestem pewna, że syn będzie rano na
świecie. Po trzech godzinach wzmagających się bóli, siostra przyznała, że nigdy takiego
tempa nie widziała. Przewieziono mnie do sali porodowej i zawezwano doktor K. Zaczęły się
ostatnie męki. Myślę, że przez ten czas odpokutowałam za grzechy całego życia. Wreszcie,
gdy już sądziłam, że umieram, podano narkozę. Chłonęłam ją łapczywie, aby jak najprędzej
przestać istnieć i czuć. Zaczęły nadpływać jakieś fale. W uszach rytmiczny szum, senność,
pustka. Leciałam w nicość. Obudził mnie odgłos klapsów. Niespodziewany płacz dziecka
wdarł się przenikliwie w całą świadomość. - Syn, prawda? - spytałam z wysiłkiem. - Syn,
wspaniały, ogromny! Co za rozkoszna ulga! Już nie cierpię! Już się nie męczę. Mam
wymarzonego syna! Zapomniałam momentalnie wszystko, co przeszłam. Usnęłam ogarnięta
cudownym błogim spokojem. Nigdy nie spodziewałam się, że będę zdolna do tak silnych
macierzyńskich uczuć. Pęczniało serce z nadmiaru miłości i tkliwości do tej małej istotki,
której dałam życie, okupiwszy je własną męczarnią. Wyobrażałam sobie radość Jasia i jego
wdzięczność za to, że ofiarowałam mu syna. Pierwszego dnia przysłał ogromny krzak białych
bzów i wydzwaniał do wszystkich, aby z triumfem oznajmić nowinę. Cały dzień byłam
osłabiona i wyczerpana. Podniesienie ręki czy rozmowa męczyły jak najcięższa praca.
Wieczorem przyszła najbliższa rodzina, aby podziwiać następcę rodu. Synuś jest rzeczywiście
nadzwyczajny. Waży 4,5 kg, co jest rekordem lecznicy. Jest biały tłuściutki i gładki, a nie
pomarszczony jak wszystkie dzieci. Przez pierwsze dni odwiedziło nas mnóstwo znajomych.
Wzruszył mnie Jurek Gawroński, który w imieniu całego dywizjonu przyniósł wspaniały kosz
kwiatów. Po tygodniu wstałam po raz pierwszy. Wydawało mi się, że jestem strasznie wysoka
i chuda. Zrobiłam ledwo parę kroków. Nogi się gięły pode mną. Musiałam się zaraz położyć. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • thierry.pev.pl
  •